Wieczorek: Sędziowanie było mi pisane [cały wywiad]
W CZTERY OCZY - O emocjach trzymanych na wodzy, chamstwie, kłamstwie i radości. O życiowych zakrętach. Śmierci. O piłkarskim świecie widzianym z różnych perspektyw, dystansie do zawodników, a przede wszystkim... do samego siebie. Lokalnych „kopaczach” i drużynach wyższych lotów, i o bezczelności kibiców, która przekracza ludzkie pojęcie z sędzią Stanisławem Wieczorkiem rozmawiał Wojciech Kowalczyk.
Biorąc udział w kursie na sędziego, chciał połączyć przyjemne z pożytecznym – poszerzyć swoją wiedzę o przepisach piłki nożnej, a przy okazji nabyć – być może potrzebne w przyszłości - uprawnienia. Nie należał do najmłodszych kursantów, ale któż jak nie zawodnik, który na murawie spędził kilkadziesiąt lat, mógł najlepiej zrozumieć futbolową rzeczywistość? - Dzięki sędziowaniu chciałem przedłużyć swoją sportową karierę. Pozostać na boisku, tyle że w nieco innej roli – wyznaje Stanisław Wieczorek, który kilka tygodni temu przełamał magiczną barierę tysiąca meczów w roli sędziego.
- Na początku chciałbym, aby wyobraził pan sobie następującą sytuację – prowadzi pan jedno ze spotkań, mecz z minuty na minutę robi się coraz ostrzejszy, po jednym z fauli piłkarze zaczynają skakać sobie do oczy a rozwścieczeni kibice wbiegają na boisko. Istny chaos. Co pan robi?
- Przerywam spotkanie. To jedyne co można w takiej sytuacji uczynić. Bo wtargnięcie kibiców na murawę jest czymś niedopuszczalnym, czymś co potęguje agresję zawodników. To zaś może prowadzić do tego, że ktoś zostanie uderzony czy nawet pobity. A to my, sędziowie, bierzemy odpowiedzialność za to co się dzieje na boisku, za zdrowie zawodników i kibiców w pewnym sensie także.
- Panu zdarzyła się podobna sytuacja?
- Na szczęście nie. Oczywiście bywały niebezpieczne chwile, gdy między zawodnikami dochodziło do szarpaniny, czasem szły w ruch pięści, a ja nie mogąc dopuścić do zaostrzenia się konfliktu, musiałem wkroczyć między agresywnych piłkarzy i próbować ich rozdzielić.
- Sędzia Grzegorz Piwowarczyk w meczu Czernica – Kobyla został odepchnięty. Wielu arbitrów, patrząc kilka lat wstecz, kończyło kariery po nieprzyjemnych zajściach z piłkarzami oraz kibicami. Boi się pan, że kiedyś spotka to także pana?
- Mam jedną zasadę: zawsze staram się tłumić konflikt w zarodku. Bardzo często wystarczy krótka rozmowa z piłkarzem, wyjaśnienie sobie kilku kwestii. Trzeba się uśmiechnąć, czasem poklepać zawodnika po ramienia, to rozładowuje napięcie, a ponadto w głowie piłkarza kiełkuje myśl: ten sędzia wie, co robi. Jest jeszcze oczywiście druga strona medalu, ta ciemniejsza. Bo nie do każdego można w taki sposób dotrzeć. Nigdy nie wiemy na pewno, co piłkarz robił przed meczem, w jakim stanie wybiegł na murawę. Młodzież to młodzież, a na tak niskim poziomie rozgrywek te chłopaki nie mają nad sobą żadnej kontroli. Jednego dnia impreza, alkohol, drugiego coś nielegalnego, jakiś dopalacz, czy co tam oni biorą. I tak, można bać się tego, że nerwy któregoś zawodnika będącego w takim stanie, kiedyś nie wytrzymają i dojdzie do dramatu.
- A pan ma patent na ostudzenie głów tych chłopaków?
- Nie ma na to złotej recepty. Każdy z nich jest inny, więc, aby móc podjąć właściwe kroki, muszę być wytrawnym „psychologiem” oraz czujnym obserwatorem, i choć w części pojąć sposób myślenia danego piłkarza. Umiejętność odpowiedniej reakcji nabywa się z czasem.
- Słynie pan z bezkompromisowości i mocnego charakteru, a przy tym uśmiech nie schodzi z pana twarzy. Stanowczość, optymizm i pewnego rodzaju ciepło – to mieszanka, która sprawdza się w pracy sędziego?
- Oczywiście, choć do tej listy dodałbym jeszcze niezbędną u arbitra koncentrację, konsekwencję oraz wytrzymałość fizyczną i psychiczną. To pasja sprawia, że z radością wybiegam na każdy mecz. Moja rodzina może potwierdzić, że ja już w piątek wieczorem chodzę po domu „w skowronkach”, bo wielkimi krokami zbliża się upragniony weekend. Poza tym, trzeba mieć dystans do otoczenia, ale przede wszystkim do siebie. Trzeba żonglować różnymi nastrojami. Tłumacząc coś piłkarzowi – jestem pogodny, uśmiecham się, z kolei pokazując mu kartkę zachowuję należytą powagę i stanowczość.
- Niewiele więc tej powagi musi pan okazywać, bo pan nawet kartek często nie daje.
- Może dlatego, że, jeszcze grając w piłkę, nie byłem wybuchowy. Powiem więcej, zawsze należałem do grzecznych piłkarzy. Jedyną czerwoną kartkę w karierze otrzymałem od Józefa Kamczyka, w dodatku chyba -choć oczywiście nie mam pewności - tylko za to, że zmieniłem barwy klubowe. Jestem oszczędny w rozdawaniu kartek, ponieważ wychodzę z założenia, że piłka nożna to gra kontaktowa, a faule są jej integralną częścią. Zresztą to się widzi, czy zawodnik „poluje” na piłkę, czy na nogi rywala. Gdyby nie ograniczały mnie przepisy, to pozwalałbym na jeszcze ostrzejszą grę, choć tutaj trzeba być czujnym, aby nie przerodziła się ona w grę brutalną.
- Stracił pan kiedyś całkowicie kontrolę nad wydarzeniami na boisku?
- Tak, choć nigdy nie dawałem po sobie tego poznać. Gdy popełniłem jeden, drugi błąd, przystawałem na chwilę, analizowałem je i wyrzucałem z głowy. Dziś nawet nie jestem sobie w stanie przypomnieć, w których dokładnie spotkaniach się pogubiłem, bo człowiek ma to do siebie, że o wpadkach woli nie pamiętać.
- A do tych udanych meczów wraca pan pamięcią?
- Nie czuję takiej potrzeby. Oczywiście czasami, w większym gronie sędziowskim, wspominamy dawne czasy, ale robimy to rzadko.
- Wy, sędziowie, widujecie się ze sobą nieczęsto, czasem wyłącznie na meczu, gdzie każdy zrobi swoje i chce jak najszybciej wracać do domu. Mimo tego, zdarzają się przyjaźnie między wami?
- W większości przypadków przyjaźni nie ma, co najwyżej dobra znajomość. Ale mam to szczęście, że przez te 12 lat udało mi się zaprzyjaźnić z Cześkiem Porwołem. Można powiedzieć, że to on wprowadził mnie do tego zawody, bo gdy zaczynałem przygodę z gwizdkiem on sędziował już czwarty rok. Od razu znaleźliśmy wspólny język. Tak się też złożyło, że to właśnie z Cześkiem sędziowałem swój pierwszy mecz – on jako arbiter główny spotkania Gaszowic z Adamowicami, ja jako asystent. Co ciekawe, obydwaj mieliśmy wtedy tzw. obserwację, co znaczy, że naszej pracy przyglądał się sędzia – obserwator, w tym wypadku Zdzisław Matysiak, który był z naszej postawy bardzo zadowolony.
- Debiut wywołał u pana stres?
- Raczej lekką tremę i obawy o – dziś to wiem – drobiazgi. Poza tym czułem się dziwnie, ponieważ przez lata nauczyłem się patrzeć na murawę z perspektywy piłkarza, a tutaj trzeba było się przestawić na inne tory.
- Pytam o to, bo słyszałem od pana przyjaciół, że pan się w ogóle nie denerwuje?
- Bardzo rzadko, a na pewno nie z powodu sędziowania. Nie chcę tracić zdrowia dlatego, że któryś z kibiców rzucił w moją stronę słowo na „ch” czy „k”, bo w domu żona nie pozwala mu przeklinać, to się musi wyżyć na meczu. Mnie takie wyzwiska nie obrażają, jednym uchem wpuszczam, drugim wypuszczam. Mam do tego luźne i – w mojej ocenie – zdrowe podejście.
- Na wywiad przyjechał pan z żoną. Na meczach także panu towarzyszy?
- Często wybieramy się na wycieczki rowerowe, a przy okazji wstępujemy na któryś z ligowych meczów. Na spotkaniach sędziowanych przeze mnie małżonka bywa czasami, choć wielką fanką piłki nożnej nie jest. A nawiązując do tego, co mówiliśmy o wyzwiskach z trybun, żona nieraz siedziała koło takich „gadatliwych” kibiców, którzy potrafili non – stop mnie obrażać. Ale jak dowiadywali się, że na trybunach jest małżonka, w mig opuszczali stadion. [śmiech]
- Warto więc mieć żonę na trybunach. Musi być jednak bardzo odporna na takie sytuacje, bo w domu ma już nie jednego, a dwóch sędziów, bowiem w pana ślady poszedł syn.
- Błażej kilka lat temu zaczął dopytywać się mnie, jak to jest sędziować. Powiedziałem tylko: sam spróbuj. W wieku 16 lat zrobił kurs i widzę, że coraz bardziej go to absorbuje. Jest pracowity i o ile wystarczy mu determinacji, będzie bardzo dobrym arbitrem.
- Pan zaczął przygodę z gwizdkiem dosyć późno, bo w wieku 32 lat. Nie pluje pan sobie z tego powodu w brodę?
- Trzeba cieszyć się z tego, co się ma. Przecież sędzią zostałem tak naprawdę przez przypadek. Nigdy o tym nie marzyłem. Dla mnie przez lata liczyła się tylko gra w piłkę, mecze, treningi, wyjazdy. Nawet jak zostałem arbitrem, jeszcze przez dwa lata byłem piłkarzem Odry Wodzisław. Dopiero później zrozumiałem, że nadszedł czas na zmiany i poświęcenie się jednemu zajęciu. Oczywiście, gdybym zaczął sędziować jako nastolatek, czy nawet mając dwadzieścia kilka lat mógłbym osiągnąć o wiele więcej, i być może byłbym w stanie utrzymać się z sędziowania. A tak, przez lata sport łączyłem z pracą zawodową w kopalni.
- Na jak wysokim szczeblu pan sędziował?
- Zaczynałem, wiadomo, od klasy B. Jednak po kilku tygodniach obserwacji, uznano że radzę sobie na tyle dobrze, że poradzę sobie w A klasie. Od tamtego czasu właśnie w tej klasie sędziuję. Gdzieś w międzyczasie, rok po rozpoczęciu przygody z gwizdkiem, zadzwonił do mnie Adam Nowak, i zaproponował, abym jechał z nim na „okręg” w roli asystenta. Później z Adamem sędziowaliśmy, jedynie sporadycznie, III ligę.
- Odczuwa pan większą presję...
- … presji nie czuję nigdy...
- … a większą odpowiedzialność sędziując „ważne” mecze, na przykład spotkania, których wynik może zaważyć na awansie którejś z drużyn?
- Uwielbiam takie wyzwania. Wiem, że jeśli ktoś obsadził mnie w taki meczu, to musi mi ufać i wiedzieć, że wykonam swoją pracę jak najlepiej. Tremy może nie czuję, ale podniecenie na pewno. Zawsze staram się wyobrazić sobie, że jadę na mecz jakieś wysokiej ligi. Wtedy człowiek jest bardziej skoncentrowany i mocniejszy psychicznie.
- Które mecze sędziowane przez pana, ceni pan sobie najbardziej?
- Nie będę oryginalny jeśli powiem, że te, które cieszą oko. A u nas w podokręgu ciekawie nie grają wcale zespoły „z góry” tabeli, ale te, które potrafią grać w piłkę, a to spora różnica. Od lat przyjemny styl pokazują na przykład Rudy, Tworków i Borucin. Ale większość drużyn prezentuje raczej „podwórkowy” futbol.
- Ta monotonia, prowadzenie co rok tych samych meczów pana nie nudzi?
- Nigdy nie patrzyłem na to w taki sposób. Lubie kontakt z ludźmi, a oni się co chwile zmieniają. Poza tym nie sędziujemy cały rok, tylko te kilka miesięcy.
- Ale nie wierzę, że nigdy nie pomyślał pan sobie: Staszek, daj sobie z tym spokój!
- Będzie pan rozczarowany, ale nie. [śmiech] Może kiedyś tak sobie powiem, i wtedy zrezygnuję. Ale nie, nie miałem jeszcze powodu, aby to zrobić.
- A co mogłoby pana do tego skłonić?
- Pewnie jakiś psychiczny dołek. Być może choroba kogoś najbliższego. Albo... albo rodzinna tragedia, taka jak kilka lat temu, gdy szwagier zabił moją siostrę. To był moment, który mógł mnie załamać, ale powiedziałem sobie, że trzeba żyć dalej...
Ze spraw piłkarskich raczej nic nie jest w stanie mnie dobić. No może jedynie śmierć piłkarza na boisku. Choć, gdyby nie wydarzyła się po moim błędzie, zrobiłbym wszystko, aby o takiej tragedii zapomnieć.
- Myśli pan, że osoby, które zaczynają sędziowanie dzisiaj, postrzegają to zajęcie inaczej niż pan te dwanaście lat temu?
- Nie można oczywiście generalizować, ale mam wrażenie, że dziś młodzi ludzie idą na kurs z myślą, że na sędziowaniu mogą zarobić. Wielu w ogóle nie interesuje się piłką, nie wykazują zaangażowania. Ich najłatwiej jest poznać, bo bardzo szybko się wypalają – jeden, dwa mecze i ich nie ma. Ci, którzy podchodzą do tego z taką pasją, jak ja i moi koledzy kilkanaście lat temu są ambitni. Chcą dowiadywać się nowych rzeczy, dlatego bardzo często pytają nas co i jak mają zrobić, chcą się uczyć.
- Czuje się pan autorytetem dla tych młodych chłopaków?
- Bardziej przewodnikiem. Mam wrażenie, że młodzież mnie szanuje, bo zawsze jestem otwarty na wszelkie pytania. Lubię doradzać w kwestii fachowości. Bo w sędziowaniu nie tyle liczą się sztywne zasady gry, których trzeba przestrzegać, ale boiskowa rzeczywistość do której trzeba się dostosować. Sędzia musi zwracać uwagę na każdy detal, choćby na precyzyjną gestykulację czy tonację gwizdka.
- A pan wzorował się na kimś?
- Ze znajomych arbitrów na nikim. Za to bardzo podobał mi się styl sędziowania jaki prezentował Pierluigi Collina. Ceniłem jego dystans do siebie i – to co już mówiłem – te zmiany nastroju w zależności od sytuacji.
- Obiektywizm u sędziego. Jest możliwy, czy to utopijne myślenie?
- Arbiter z zasady powinien być bezstronny, i – mimo licznych opinii i stereotypów – w większości przypadków tak jest. Faworyzowanie którejś z drużyn do niczego dobrego nie prowadzi, bo kibice zawsze są czujni i szybko wyczuwają, że coś niedobrego dzieje się na murawie.
- Ale wydaje się, że w tak małym środowisku jak raciborski podokręg ta bezstronność jest wystawiona na próbę, bowiem sędziowie znają wszystkich, a wszyscy znają sędziów, i te relacje są w wielu wypadkach bardzo przyjacielskie. A przecież przyjaciela sędzia na boisku nie skrzywdzi.
- Przyjaźń to przyjaźń, ale w czasie meczu istnieje relacja sędzia – piłkarz. O żadnej innej nie może być mowy. Jak ktoś jest zawodowcem, to potrafi sympatię czy też antypatię pozostawić w szatni. Wielokrotnie prowadziłem spotkania, w których grali moi byli koledzy z boiska, i na ten moment zapominaliśmy o naszej znajomości.
- Nie dopadła pana jeszcze rutyna?
- Bronię się przed nią, na razie skutecznie. Wiem, że gdy mnie dopadnie, to jako sędzia będę stracony.
- Dlaczego?
- Bo człowiekowi wydaje się wtedy, że zjadł wszystkie rozumy świata, że jest nieomylny. A takie myślenie prowadzi donikąd. Ale mnie to na razie nie grozi, bo robię wiele ciekawych rzeczy urozmaicających to życie sędziego.
- Na przykład jakich?
- Uwielbiam prowadzić mecze młodych zespołów: orlików, trampkarzy. To zupełnie inny rodzaj sędziowania, bo tym młodym trzeba pewne rzeczy wytłumaczyć. W tym celu, zawsze przed spotkaniem, proszę do siebie wszystkich piłkarzy, i wyjaśniam im zasady gry, odpowiadam na pytanie, pokazuję kartki, gwizdek. Wszystko robię z uśmiechem, bo to sprawia mi radość. Kolejną odskocznią od ligowej piłki są mecze niewidomych, które prowadzę z Cześkiem Porwołem, a o których dowiedzieliśmy od Zdzisia Małysa, który jest trenerem jednej z drużyn. W Polsce nie ma ligi, więc jesteśmy jedynymi arbitrami w kraju.
- Nigdy nie chciał pan tak jak brat [Ryszard Wieczorek – były trener ROW Rybnik i Górnika Zabrze] usiąść na ławce trenerskiej? Wiedzę o piłce ma pan przecież bogatą – od najmłodszych lat reprezentował pan barwy Syryni, później Odry Wodzisław, teraz pan sędziuje, może warto uczynić kolejny krok?
- Nigdy mnie to nie interesowało. Kiedyś otrzymałem kilka propozycji, aby zostać trenerem, ale nie przeszło mi przez myśl, że mógłbym z nich skorzystać. Według mnie każdy powinien zająć się tym, co jest mu pisane. A mnie pisane jest najwidoczniej sędziowanie.