Skornia: "Dąb" Brzeźnica powinien połączyć się z Unią [wywiad]
O straconych szansach jakie przyniosło odłączenie się "Dębu" od Unii, latach społecznej pracy na rzecz sportu, pechu Franciszka Kampika oraz o tym kto darzy brzeźnicki klub antypatią z Hubertem Skornią i Januszem Gałązką rozmawiał Wojciech Kowalczyk.
W wielu sprawach się nie zgadzają, ale mimo tych rozbieżnych opinii cel mają jeden – wynieść „Dąb" Brzeźnica na zapaśniczy Mount Everest. Małymi kroczkami czynią to od kilkudziesięciu już lat, w ciągu których, w brzeźnickim klubie wychowały się pokolenia emanujących talentem, zapaśników. Zawsze stawiali na młodzież i to właśnie z niej mieli największa pociechę. Pół wieku temu, jak twierdzą, nie przyszłoby im na myśl, że w małej wiosce powiatu raciborskiego uda się stworzyć tak silną klubową markę, która nie ugnie się nawet przed upływem czasu i coraz gorszą kondycją finansową lokalnego sportu.
W. K: Chciałoby się powiedzieć: 60 lat minęło jak jeden dzień?
H. S.: Coś w tym jest. Niby to szmat czasu, ale jakoś tak szybko zleciał. Pamiętam jak jako młodziak dojeżdżałem z bratem Rudolfem i innymi działaczami oraz zawodnikami do Raciborza na trening. To były przecież jeszcze czas, gdy nie istniał „Dąb” Brzeźnica, a zapaśnicy z naszej wioski szkolili się w Unii Racibórz.
W. K.: Jak to wszystko właściwie się zaczęło?
H.S.: Szkoleniowcem Unii Racibórz był pan Maksymilian Bugla, wielki miłośnik lokalnego sportu, utytułowany ciężarowiec. Prowadził w Unii także zapaśników i postanowił szukać młodych talentów. Wypatrzył gdzieś mojego starszego brata i Antoniego Kremzera. Później do sekcji w poszukiwaniu nowych wrażeń zawitali jeszcze Horst Przybyła i Jerzy Mika. Skład się więc krystalizował, a i wiele ich pomysłów weszło w fazę realizacji. Zastanawiano się – jako, że interesowali się boksem – aby właśnie tym zająć się na poważnie, ale pomysł szybko upadł. Zostało przy zapasach, jednak im więcej było w Unii zawodników z Brzeźnicy, tym coraz częściej mówiono o założeniu klubu w wiosce. W końcu stwierdzono, że nie ma sensu, aby aż tylu zapaśników dojeżdżało do Raciborza i zaczęto czynić kroki zmierzające do powstania filii w Brzeźnicy. Po jakimś czasie odłączyliśmy się od raciborskiego klubu i stworzyliśmy swój.
W.K: Spoglądając na te czasy z perspektywy czasu myślicie panowie, że odłączenie się od Unii wyszło Dębowi na dobre?
J.G.: Myślę, że tak, mimo tego, że przecież w czasie moich 30 lat prezesury w brzeźnickim klubie, bywały etapy finansowo dla nas trudne. Zawsze uważałem jednak, że co klub to klub. Unia ma dziś pieniądze, a my świetnych zawodników, uzyskujących zadowalające wyniki.
H.S.: W tamtych latach nie było innego wyjścia. Te wszystkie dojazdy, sprawy organizacyjne itd. - to nie nastrajało nas pozytywnie. Patrząc na sport teraz, przyznaję, że obydwa kluby powinny się połączyć. Z obopólną korzyścią, chociaż wiadomo, że to my zyskalibyśmy na tym więcej. Unia jest przecież klubem mocno dofinansowywanym, my – czasem mam takie wrażenie – niechcianym dzieckiem. Urząd Gminy Rudnik robi wszystko co może, ale ich pomoc jest dla nas niewystarczająca. Należymy też pod powiat, który powinien nam pomagać, ale niestety niewiele z tego wychodzi, bowiem oni wolą obdarowywać „swoje” kluby. Nie mówiąc już o corocznej gali mistrzów sportu, na której o wiele bardziej od naszych gloryfikowani są raciborscy zapaśnicy. Zawsze mnie to boli, ale i denerwuje.
W.K.: Pan Hubert mówi o połączeniu „Dębu” z Unią, myślicie, że byłoby to realne?
H.S.: Raczej nie. Nie sprzyja, i chyba nigdy nie sprzyjała temu atmosfera.
J.G.: Bo oni nam zazdroszczą wyników. Dwa lata temu „Dąb” zdobył czempiona powiatu raciborskiego, pokonują przy tym raciborski SMS i właśnie Unię.
W.K.: Nie od dziś mówicie, że problemy finansowe Brzeźnicy to największa bolączka klubu, coś się w tej materii zmienia? Czujecie wsparcie z zewnątrz?
H. S.: Oprócz wójta gminy Antoniego Pieruszki, który jest zagorzałym sympatykiem sportu, niewiele jest osób, które chcą nam pomóc. Powiem więcej, nie wszyscy gminni pracownicy, a szczególnie ci odpowiadający za sport są nam przychylni.
J.G.: Taki klub jak „Dąb Brzeźnica” powinien otrzymywać dwukrotnie, lub nawet trzykrotnie większą sumę dofinansowania na szkolenie swoich reprezentantów. Z ogromnym sentymentem wspominam czasy Polski Ludowej. Wtedy nie brakowało na sport pieniędzy. Myśmy tego nie umieli przejeść! Wiem, że często to powtarzam, ale wówczas zatrudnialiśmy pięciu - sześciu pracowników. Dziś, nie mamy żadnego! Wszyscy, którzy działają na rzecz klubu, robią to społecznie
W. K.: W czym tkwi siła brzeźnickiego klubu?
J. G.: Największa w ludziach – w zawodnikach, trenerach, prezesie i innych osobach, które nas wpierają. Wielu naszych byłych zapaśników ukończyło najlepsze kursy instruktorskie w kraju, z nadzieją, że będą mogli przekazać swoją wiedzę młodszym. Oni także mogliby nas bezsprzecznie wzmocnić. Niestety nie mamy takiego zawodu jak trener, więc ta wiedza i doświadczenie się marnuje. Nie każdy chce przecież pracować za darmo. Ważni są dla nas także hojni sponsorzy, których nigdy nie brakowało.
H.S.: A według mnie, najważniejszy od lat jest przyjacielski klimat, jaki udało nam się stworzyć. Potwierdzenie tego może być choćby to, że po zajęciach naszej sekcji na salę przychodzą osoby kompletnie niezwiązane z klubem. Oni pojawiają się tak często i chętnie bo im u nas dobrze.
W.K.: Co zmieniło się „Dębie” – poza znacznym wzrostem liczby zdobytych medali – po utworzeniu w 1997 roku sekcji kobiecej?
H.S.: Pomysł Krzysztofa Ołenczyna na stworzenie jej, był strzałem w dziesiątkę. Stała się pewnego rodzaju urozmaiceniem tych męskich zapasów. Ich uzupełnieniem. Poza tym cieszy to, że od lat dziewczyny zdobywają dla nas najważniejsze w Polsce, a czasem i w na świecie, laury.
J.G.: To co mówi Hubert, dziewczyny urozmaiciły nasz klub, choćby przez to, że bardzo często ćwiczą z chłopakami. I to bez taryfy ulgowej! A i bardzo często zdarzy się, że zawodniczka pokona zawodnika. (śmiech) Mnie pomysł utworzenia w Brzeźnicy kobiecej sekcji od razu przypadł do gustu, ale dopiero, gdy w 2001 roku pojechałem z Sylwią Bileńską i Patrycja Więczek na mistrzostwa Polski do Łodzi zauroczyłem się tą dyscypliną. Rywalizacja dziewczyn powodowała takie emocje, że po wywalczeniu przez nie dwóch medali, cieszyliśmy się jak dzieci.
W.K.: Uważacie, że przez te 60 lat wykonaliście większość celów, które na początku sobie zakładaliście?
H.K.: Założenia zawsze są ambitne. Szkoda, że nie mamy w swoich szeregach medalisty olimpijskiego. To marzenie każdego działacza, a dla nas byłoby to również dowodem na to, że to co przez lata robiliśmy nie poszło na marne. Sylwia Bileńska co prawda dwukrotnie miała szansę wyjazdu na igrzyska olimpijskie, ale oszukali ją trenerzy. Franciszek Kampik, z kolei zakwalifikował się na IO w Monachium w 1972 roku, jednak z powodu kontuzji nie obejrzał je tylko z trybun. To chyba największy niedosyt dla nas wszystkich. Niby mamy olimpijczyka, bo przecież złożył przysięgę, ale z wielkiej szansy na medal, którą wtedy miał, nie wyszło niestety nic.
Czytaj więcej w najnowszym numerze Nowin Raciborskich