Londyńskie pamiętniki Arki Bożka (7)
Gdy opuściłem salę i wszedłem do siebie i miarkowałem, gdzie w ogóle jestem i gto koło mnie. O przebiegu wydarzyń sam sobie nigdy jakoś nie mogłem przypomnieć. Tak jakoś mgliście mi niektóre szczegóły pozostały w pamięci. Przyjaciele moi, którzy tam dopiero takowymi się stali i którzy mi wiernie stali u boku wtedy w tej walce, później mi opowiadali faktyczny przebieg tego posiedzenia. Ja sam siebie zrazu - zrozumieć nie mogłem. Coś w rodzaju takiego nieśmiałego [za]żynowania mnie ogarnyło, tak, że długo nie chciałem na tyn tymat mówić i nawet do dziś mi to jakoś dziwnie przychodzi, gdy o tym myślę. I piszę o tym po raz pierwszy.
Od tej chwili powtórnie u mnie wewnątrz, niby po raz trzeci w życiu, rozpoczęło się wrzenie, wątpienie, gryblowanie. „Czym żeś ty człowieku jest prawdziwie”? To pytanie mi powtórnie sporo całych nocy [za]brało syn. Rozum powiada coś innego, rozsądnego, serce tyż coś innego. Tak samo jak wtedy, gdy miałem 13 - 14 lat, albo wtedy w wojsku na froncie pod Arras we Francji, kiedy miałem 17 - 18 lat, tak teraz, gdy mam 20 -21 lat rozpoczyna się to wieczne wahanie - czym i kim jesteś, czy Polak, czy Niemiec? (Obszerniej pisałem o tym w I części moich wspomnień, może krótkie powtórzenie nie zaszkodzi!) Przecież nareszcie musisz się poznać sam i zdecydować. Jesteś człowiek, a nie jakieś zwierzę.
A ciekawe, [że] kiedy wtedy za lat dziecinnych w 13 roku mego życia zwyciężył u mnie rozum i zagłuszył serce, zdecydowałem uważać się Niemcem, to w wojnie, kiedy już przez przejścia wojenne dozdrzałem, widząc na własne oczy kawał świata z wszystkiemi jego niedoskonałościami, po tylu namysłach, głębokich i długich rozważań, przyszłym do przekonania, że ani Polakiem, ani też Niemcym nie jestym, stałem się socjalistą rzetelnym, potrzebując jak ryba wody, dla zaspokojenia sumienia, zdecydowanie jasny pogląd o tym, [co] widziałem w międzynarodowym współżyciu narodów. Nie chciałem ani nie mogłem zdradzić narodu, z którego pochodzę i jego język to mój język ojczysty, nie chciałem tak samo Niemcy niewdzięcznością zdradzić, od których kulturę miałym i których to obywatelym byłem, i u których byłem skazany żyć; za to uważałem doprawdy za najlepsze i najsprawiedliwsze ani jednego, ani drugiego skrzywdzić, jeżeli będę międzynarodowym socjalistą. A zaś socjalizm najbardzi moi mentalności odpowiadał, pomimo, że co do życia rodzinnego i religijnego jestym tradycjonalistą i konserwatystą.
A teraz naraz tak nieoczekiwanie i tak dziwacznie na nowo po trzecie to samo przychodzi. Nie łatwa to była decyzja pomimo tak gwałtownego odruchu mego serca polskiego. Dużo jeszcze było przeszkód na mojej drodze do Damaszku biblijnego. Szawłowi wystarczyło z konia spaść, ażeby się stać Pawłem, u mnie więcy nie trzeba było. Za ambitny byłem, aby mi gdoś mógł zarzucić przewrotność. A potym, pożałuj się Boże, gdy patrzałem na tych czołowych kierowników ruchu polskiego u nas w wiosce i powiecie. Tyle ważnych robiących się ludzi. Tyle sztucznego udawania jakichś tam „manier”, które to rzekomo miały być polskie. Obłuda, nieszczerość, pycha, podejrzliwość, to był żywioł tych tak zwanych kierowników i ludzi zaufanych, po prostu organizatorów ruchu polskiego na Śląsku. Odtrącało mnie bardzo to bractwo, kiedy to idąc czy to do banku ludowego, czy też do Strzechy w Raciborzu, lub kiedy z którym z nich mówiłem.
Obrażało mnie zawdy, gdy słyszałem takiego Ślązoka mówić poprawnie po polsku, zdawało mi się, że wstydzi się on swego pochodzenia i swej mowy, wzgl[ędnie] narzecza śląskiego, którą nam przez 600-letnią niewolę przodkowie nasi uratowali. Tu wychodzieł ze mnie podświadomie tyn konserwatysta śląski, którym to każdy Ślązak jest mniej lub więcej. Jeszcze dziś twierdzę stanowczo, że bardzo razi to sztuczne „naprawianie” mowy i obyczajów na jakieś tam krakowsko - warszawskie. Przyznam się, że raz nawet poszedłem z pewnego zebrania li tylko dlatego, bo pewien Ślązok poprawnie po polsku mówieł; zresztą tak się to słuchało, że mnie diabli brali.
Reakcja po tym zebraniu była taka, że Niemcy jak tylko mogli przemilczeli to wydarzeniy. Jedynie socjaliści, którzy już ze względów [na] braterskie konkurencje zwalczali Spartakusów, uderzali w nich wyśmiewając, że pozwolili sportspielom (bo za takiego mnie mieli) polskim dać sobie rozbić Gaukonferenz. Prasa polska na Śląsku wtedy jeszcze nie bardzo się orientująca, tak samo nie dużo zajmowała się sprawą. Ja zaś rad byłem, że miałem spokój. Pomimo to, próbowano mnie przyciągnąć do ruchu polskiego. Ks. Banaś z Łubowic na chrzcinach u Cusena mego Wyciska w Ganiowicach namawiał mnie do wstąpienia do ruchu polskiego, co ja jednak uporczywie odmawiałem. Wydawało mi się to za niegodne tak sobie zmieniać organizacje różnych światopoglądów przez tak jakieś podpisanie kwestionariusza i już. To przecież więcej jak zmiana koszule. Nie, do powzięcia takiego kroku, to już dla mnie musiały nastąpić inne powody i okoliczności.
Czym więcej gryblowałem, tym bardziej przekonywałem się, że ze Spartakusami nic mnie nie łączy i że to tylko optyczne łudzenie światową rewolucją przeprowadzoną przez partię. Coraz to bardzi przichodziłem do przekonania, że rewolucje pozytywne to wrzód, który tylko wtedy uzdrowieje, kiedy dozdrzaleje i sam pęknie.
c.d.n.
Oprac. Ryszard Kincel