Miołeś szczęście, żeś nie zeżarł trucizny
Przywieziono mnie do domu, zaraz za mną też przybył z Raciborza doktor Ulitzka, który się wprost zląkł, gdy spojrzał na mnie. Wedle opowiadań obecnych, bo ja sam byłym nieprzytomny, jego słowa były: „Na, pieronie, miołeś szczęściy, żeś nie za dużo zeżarł trucizny, bo tak by mnie już tu nie trza było”. Gdy jemu opowiedzieli skąd i co się stało ze mną, wtedy on biedak zbladł jak trup, rozważuje i powiada: „Biedoku być rad, że tak ci to obleciało. A teraz pyski wszyscy trzymać, bo diobli nie śpią, a jo też jeszcze chcam żyć. Ta sałata tymu była winna i fertig”. Dobrał się do mnie dawając mi różne leki i zastrzyki, i po 10 dniach mogłem już opuścić łóżko, aby w przepisanym terminie wyjechać na wygnanie. Poza moimi plecami próbowano w Gestapo odroczyć termin. Nawet świadectwo lekarza nie pomogło, dnia 25.I.1939 r. w dziewiętnaste urodziny najstarsze córki Linki, musiałem opuszczać dom i rodzinę.
Ciężko mi było na sercu, bo miałem jakieś tak dziwaczne przeczucie, jak gdybym już nigdy nie oglądał domu i rodziny. Żona płakała, dziatki jeszcze spały, gdy rano o piąty opuszczałem dom tylko na wpółżyjący. Jeszcze byłem bardzo osłabiony od otrucia.
W Oberhausen
W południe przyjeżdżając do Berlina natrafiłem tam w biurze na już czekających mnie kolegów, którzy mnie koniecznie namawiają na wyjazd do Westfalii do Oberhausen, gdzie tamtejsze związki i organizacje obchodziły duży zjazd i bal kostiumowy. Zaledwie stałem na nogach, ale pojechałem z niemi. Ponieważ to już był ostatni dzień, gdy mogłem przebywać na zakazanym terynie westfalsko-nadryńskim, był mój pobyt w siedzibie prezesa Dzielnice III. Związku Polaków w Niemczech p. Kalasza w Oberhausen specjalną zynzacją. Nie miałem przemawiać, bo zakaz mówienia był ważny już od 1.I.1939 r. Rodacy poradzili sobie tym, że przez głośnik puścili z płyty moje przemówienie na Kongresie Berlińskim z 6 marca 1938 r. Zrobiło to niemały efekt, kiedy przewodniczący mnie wita i powiada, że jest to dla p. Bożka ostatni dzień, w którym może wśród nas przebywać na ziemiach westfalsko-nadryńskich, bo od jutra już mu tu nie wolno być i tyn ostatni dzień poświęcioł nam tu w Oberhausen. P. Bożkowi już nie wolno przemawiać, bo mu gestapo zabroniło przemawiać na zebraniach i uroczystościach, ale pomimo to usłyszycie z płyty jego nagrany głos. A teraz sam się słyszę na sali wśród jakich 2000 rodaków i rodaczek.
Powrót z wygnania
Jeszcze tej samej nocy wracałym do Berlina, miejsca mojego wygnania. Umyślnie wyznaczono mi Berlin wiedząc, że człowiek wydalony ze wsi do dużego miasta, gdzie musi przebywać bez jakiegoś zajęcia pod nadzorym i specjalną opieką gestapo, to go chnet muszą wziąć diabli.
Mój pobyt w Berlinie. Nie mogłem się skarżyć. W centrali Związku Polaków w Niemczech przyjęto mnie nawet życzliwie. Cóż to jednak znaczy wszystko życzliwość, kiedy człowiek ma to przeczucie, że to litość i łaskawy chleb, który otrzymuje do życia. Nie było dla mnie takie prace, którą bym był mógł robić i nie usunąć innego z jego posady. Pozatym nawet nie byłem zdolny do jakieś prace umysłowe. Z nerwami byłem tak zgospodarowany, że sam się lękałem zupełnego załamania się. Dla całego obejścia i przyjacieli stałem się nieznośną plagą. W wolnych chwilach, miałem ich nadmiar, siedziałem całymi godzinami w centrali prasowy przy Zw. P. w N. czytając prasę zagraniczną. Położenie ogólnopolityczne też nie było takie, co by jednego w moim położeniu mogło uspokoić. Opatrznie coraz to ciemniejsze chmury zaciemniały słońce pokoju na niebie. Coraz to ciemni wyglądała przyszłość i po prostu czuć było w powietrzu tą obecną wojnam i katastrofam.
Kiedy to na początku lutego 1939 r. jeszcze sam byłem wygnańcem w Berlinie, to już w marcu przybyło do Berlina kilku z Mazurów, jak pp. Dopatka i Barcz. Zaś param tygodni później przybyło paru gospodarzy ze Złotowskiego i Śląska. Jedyn drastyczny wypadek chciałbym uratować przed zapomnieniem, a jest on tak znamienny, że byłaby to szkoda go nie opisać.
Niemcom był solą w oczach
Nazwiska już nie pamiętam, był to kowal z wioski koło Złotowa, posiadający też jakich 15 mórg roli i jeżeli się nie myle jakieś ośmioro dzieci, sam mając 45 lat. Był to bardzo dobry i spokojny Polak, wzór ojca, rzemieślnika i gospodarza, bardzo lubiany w wiosce przez wszystkich. Niemcom był on solą w oczach. Ponieważ życie polskie w wiosce i około skupiało się u niego, próbowano go przekupić, wystraszyć pogróżkami, wygnębić najperfidniejszymi szyknami, które im nie pomogły, nasz Polak stał jak mur przy mowie i wierze ojców, a obok niego cała wioska. Rodzina z nim cierpiała, dzieci w szkole katowano, szandar jemu na karku siedział i skrupulatnie uważał, gdzie by mu dokuczyć. Jego klientów - gospodarzy szykanowano jak się tylko dało, wszystko nic nie pomogło.
Aż naraz drugi kowal w wiosce, z który nasz żył w najlepszy zgodzie, pomagając jemu przez odstąpienie mu prac, gdy tymże nie mógł podołać, począł się jakoś wrogo odnosić do niego gdy przyszedł 1933 r. Hitler. Wtedy pierwszy w wiosce ukazał się konkurent w mundurze S.A., który też krótko został w wiosce „Ortsgruppenleiterym” kierownik miejscowej grupy. Odtąd rozpoczęła się jeszcze gorsza nagonka na naszego biedaka. Gwałtym i pod groźbą zmuszano gospodarzy za pomocą S.A. i każdego perfidnego środka, do omijania naszego kowala, aby go bojkotym zmusić do zaparcia się polskości. Pomimo tego wszystkiego on pozostał Polakiem. W marcu 1939 r. wydalon naszego kowala z wioski, wygnano go żony, dziatek i domu. Żadną to nie było tajemnicą, że to wydalenie spowodował hitlerowski konkurent. Naturalnie w wiosce na niego oburzenie duże i nawet tak daleko ono poszło, że w wiosce nikt do niego nie poszeł, nikt z nim nie rozmawiał, w wiosce palcami na niego pokazywali. To gardzenie nim tak daleko szło, że najprzód opuściła go żona. Potym zmarł tragicznie jedyny 10-letni syn, stodoła się mu wypaliła, no i w końcu sam się powiesił w mundurze S.A. we własnym domu na górze. I te wszystkie nieszczęścia zwaliły się na niego w przeciągu jednego miesiąca. Gdy do Berlina przybyła odwiedzić męża żona naszego kowala, opowiadała mi to wszystko z taką trwogą, że po niej widać było jak ta cała wioska tam musi być poruszona przez taki wyraźny sąd Boży.
Cierpieli za polskość
Gdy już tych współbiedaków dochodziła pięćdziesiątka, umieściliśmy ich w szkole zakupionej dla berlińskiej Polonii na Mariannem Platz w pobliżu Schlesischer Bahnhof, jednak nieczynnej z braku pozwoleństwa na otwarcie tej szkoły mniejszościowej. To był tragizm dla tych ludzi, przeważnie gospodarzy oderwanych od ich rodzin i role. Cierpieli oni okropnie duchowo za przyznanie się do polskości, bo nikt z nich nic nie zbroił jak to, że był wierny swymu narodowi, że nie dał się złamać. To byli już pierwsi męczennicy jeszcze w czasach pokoju z tej milionowej rzeszy wygnańców, których wygnano od swoich rodzin. Smutny i tragiczny to zaszczyt i rekord tej pierwszej paczki, z której i ja mam tyn historyczny zaszczyt być i wygnańcym polskim!
Po Berlinie mogłem się spokojnie ruszać, mając jednak na każdym kroku „stróża” w postaci agenta gestapo. Pilnowali mnie w mieszkaniu na IV piętrze Potsdammerstrasse 90, np. przez to, że agent gestapo, członek S.S. Doll mieszkał na tej samej sieni. Zresztą nie mogę sie nawet skarżyć na tych agentów. Poczatkowo patrzeli na mnie bardzo podejrzliwie, powoli tak sie jakoś oswoili, że trudno było odróżnić, gdo kogo pilnuje. Naturalnie, że to tylko się tyczy tych małych agentów. W Centrali zaś, tam byłym uważany jako „bardzo” niebezpieczny i szkodnik hitleryzmu nr I. Z kilku stron się o tym dowiadywałem, co się działo za mojemi plecami w centrali gestapo. Może to i moje przyszłe pokolenia zaciekawi, za to o ile mi się da chciałbym to spisać, co doniosłe i w co nie mam najmniejszego powodu wątpić.
Opracowanie R.K.