Do tej bandy nie ma po co iść
Mój pierwszy start w ojczyźnie: Warszawa
Po dosyć długiej podróży, gdy przemęczony nerwowo dostałem się do pokoju w hotelu było mi tak, jak gdybym był tylko na wpół przytomny. Jedyn z portierów, który już mnie znał z dawniejszego zamieszkania w hotelu i z którym często rozmawiałem, nie mógł się udobruchać, co tyle do mnie miał pytań na tymat polityki i przyszłej wojny. Ja nawet nie byłem w stanie trzeźwo myśleć, a już do odpowiadania w ogóle nie miałem ochoty.
Rano wstałym i poszedłym do biura Światowego Związku Polaków za Granicą. Przyjęto mnie po biurowymu z dobrą godziną czekania w kolejce w poczekalni. Niezłe chłopisko pan dyrektor Lenartowicz był speszony na mój widok przed sobą. Pierwsze namawioł mnie na pójście do M. S. Zetu. Ja się nie rwałem do pójścia tam znając ich nastwienie do Z. P. w N. I szczególnie do mnie. Poszedłym tego dnia, jednakowoć ja naiwniak zapomniałem, że jestym w innym świecie, w którym się spraw nie tak prędko załatwia, żeby już w jednym dniu być gotowy. Bo gdyby tak, to nie trza by było tylu tych panów przy korytach. Mam przyjść jutro. Pomyślałem: możecie mnie dranie gdzieś pocałować?
Poszedłem do centrali Związku Zachodniego, gdzie doprawdy zostałem przyjęty należycie i gdzie mi też dali do życia trochę forsy, zdaje mi się że otrzymałem 300 zł. Potym poszedłem odwiedzić przyjacieli i to w pierwszym rzędzie Stefana Szwedowskiego w Lidze Morski a następnie Staśka Paprockiego do Prezydium Rady Ministrów, który mnie również serdecznie przyjął i pocieszył. Z nim mówiłem o moim pobycie wczorajszego dnia w M. S. Zecie i że nie mam zamiaru tam pójść. Namawiał mnie jednak bym tam poszedł już ze względu na Zw. Pol. w Niemczech.
Posłuchałem go i poszedłem. Pan Drymer nie miał czasu mnie przyjąć, w jego zastępstwie przyjął mnie p. radca Kawalec, który z zatroskaną miną powiedział: „Jak to będzie, jak już nawet pan ucieka. Pomimo wszystko pan tam powinien był pozostać”. Gdy jemu tłomaczyłem, że w Niemczech może bym mógł znaleźć miejsce tylko w obozie koncentracyjnym, to mi tyn pieron powiada: „może zaś tam nie ma tak źle”. Ja mu wysypał w twarz parę nieprzyzwoitości i poszedłem żałując, że tam w ogóle poszedłem. St. Szwedowski, który mi naprzód mowioł, że do te bandy nie ma po co iść, śmiał się ze mnie, że tam w ogóle poszedłem. Ja też po nic innego nie szłym jak złożyć grzecznościową wizytę w interesie Zw. P. w Niemczech, od których w MSZ tynże był zależny.
Zbyć krótko i węzłowato
Ponieważ znałem się dobrze z p. Katelbachem dzwoniłem do niego z biura Ligi Morski, że chciałbym się z nim spotkać. Zgłosiła się jakaś panna, która mnie chciała zbyć krótko węzłowato. Gdy jej powiadałem, że jestym przyjacielem, żeby mnie połączyła z p. senatorem, kazała mi czekać i po paru minutach oświadcza mi, że p. senator bardzo przeprasza, ale jest tak zajęty, że może bym zadzwonił jeszcze raz za parę dni, dodała, że p. senator bardzo przeprasza. Po drugie zapieronowałem smacznie i kazałem się panu senatorowi pocałować po cichu w dupę. St. Szwedowski tak głośno się roześmiał, że były marszałek Sejmu Dębski w drugim pokoju aż się zdziwioł, że Szwedowski tak się śmiać potrafi. Ja zaś bardzo się zgorszyłem, bo miałem z p. Katelbachem pewien plan i to charakteru filmowego.
Ponieważ na wygnaniu w Berlinie poznałem się z jednym z reżyserów głośnego filmu 1929 r. „Lan unter Kreuz” (kraj pod krzyżem), który nakręcili na Śląsku, wykazując cierpienia Niemców w czasie plebiscytu 1921 r. i od niego kupiłem za marki jedną kopię tego filmu, sam z pomocą tego reżysera napisałem scenariusz (coś w rodzaju parodii tego filmu) z prawdziwych zdarzeń, bestialstwa Niemców wyrządzone Polakom na Śląsku, był nawet dosyć udany. Chciałem go zaproponować Katelbachowi do filmu po tytułem „Volk unterm Kreuz” (lud pod krzyżem) albo „Hunowie XX stulecia”.
Byłoby zużytych dużo wycinków z niemieckiego filmu i nowo nakręcone dodatki, jak mord ks. dziekana Strzybnego na cmentarzu, mord ks. Marka ze Starego Olesna, którego to całą noc katowano w Kluczborku i na koniec półprzytomnego staruszka lat 71 wrzocono do ognia pieca gazowni w Kluczborku. Dużo innych autyntycznych wypadków na tle góry św. Anny, kopalń i hut śląskich, mordów, palenia, gwałcenia Ślązaczek przez hordy pod dowództwym teraźniejszych dygnitarzy hitlerowskich, ówcześniejszych Selbstschutzów.
Prawdziwe oblicze Niemiec
Ponieważ w tej dziedzinie ze strony polskiej robione było bardzo mało, uważałem za konieczne pokazać światu dla celów propagandowych to prawdziwe oblicze Niemiec. Ponieważ nazwiska sprawców i ich obecne stanowiska były autyntyczne, byłaby to synsacja na cały świat, a tu pan senator przeprasza przez biurową frelkę i każe próbować może za parę dni. Film i scenariusz pozostawiłem w Katowicach, nie wiem co się z tym dzieje. Szkoda mojej kilkumiesięcznej prace no i pieniędzy, bo i 250 marek to było dla mnie dużo pieniędzy, które dałem za film. Stało się, dziś to już tylko przykre wspominki, zresztą wojna przyszła za prędko, i tak nic z tego by nie było.
Podczas mego pobytu w Warszawie spotkałym też kilku znajomków jak Franciszka Chojny, który tam przebywał na studiach, Alfonsa Pilarskiego, o którym poprzednio już kilka razy pisałem i jego bardzo miłą i mądrą żonę Halinę, rodowitą warszawiankę, oraz p. Franię Biernacką, urzędniczkę Konsulatu R.P. w Hamburgu, która tam już robiła przygotwania do przeprowadzki. Co do Fr. Biernackiej nie mógłbym jej ominąć w moich wspomnieniach, byłoby to niewdzięcznością.
Poznałem B. w listopadzie i grudniu 1938 r. na wiecach podczas mego pobytu w Hamburgu i Bremie. Była to energiczna urzędniczka, bardzo pracowita i urodzona społeczniczka. W Hamburgu życiy organizacyjne było bardzo zaniedbane. Urzędnicy konsulatu zmieniali się jak gołębie. Konsulem tam był pułkownik Ryszanek, były profos brzeski, człowiek bez charakteru i wszelkich cech ludzkich. Za to trudno się tam było utrzymać przyzwoitymu urzędnikowi. Ponieważ Fr. B. znana była z tego, że nikomu się nie da spodobać, za to przeniesiono ja z Essen do Hamburga. Też w Hamburgu i Bremie zabrała się żywo do roboty i doprawdy dzięki niej zaczyło się tam życiy organizacyjne. Ona też tak długo sztormowała listami centralę Zw. P. w N. w Berlinie aż przyobiecałem przybyć na pięć wieców. Przez tydzień mojego pobytu w zgodny pracy tak bliskośmy sobie przyszli, że powstała z tego doprawdy szczera przyjaźń, która na pewno długo potrwa, jeżeli będziemy żyć. Wtedy kiedy otrzymałem wydalenie miałem dużo i to bliższych przyjacieli. Atoli nikt z nich nie wyrażał mi tyle serdecznego współczucia jak ona biedaczka. Podczas mego wygnania byłem u niej w Hamburgu kilka razy. Zwłaszcza kiedy były potanione bilety kolejowe.
Byłem optymistą
Byłem u niej, kiedy w Hamburgu u Blom i Tossa spuszczano pancernik Bismarck, gdzie słuchałem przez radio mowę Hitlera. Gdy utopiono Bismarcka to spomniała mi się rozmowa jakąśmy prowadzili na tymat przyszłe grożące wojny. Ona już wtedy bardzo się obawiała wojny. Ja zaś wierząc w rozreklamowaną siłę i gotowość w Polsce byłem optymistą. Znałem wśród społeczeństwa w Niemczech niechęć do wojny i nie bardzo wierzyłym w wojnę. Toteż na pytanie, co myślę o wojnie, zawdy odpowiadałem: wojna zależy od przygotowania Polski do wojny. Jeżeli w Polsce jesteśmy gotowi i silnie przygotowani, to nie ma się co obawiać. W Niemczech duch bojowy jest marny. Dotychczas osiągnięte za łatwe zwycięstwa dość bardzo zdymoralizowały wojsko i społeczeństwo. Zależeć będzie jak wielka okaże się przewaga Niemców nad nami. Niemieckie wojsko boi się polskiego żoł-nierza z jego fanatyczną bojowością. Chyba że oni by mieli przez swój wywiad wiadomości, że nie jesteśmy tak przygotowani i gotowi jak twierdzimy. Duch u nas świetny i wspaniały.
Opracowanie R.K.