Aby wilk był syty i baran cały
Wiadomo było, że konstytucja była dopiero parę lat temu zaprowadzona w Polsce, że ona nie zadowoliła szyrokie masy w kraju, że ona w razie wojny i pokoju kładzie nieograniczoną władzę w ręce samego prezydynta. I teraz jak to by zrobić, żeby wilk był syty i baran cały, to jest wedle konstytucji na zewnątrz kraju utworzyć nowe rządy, prowadzić je niby na zachodnio-europejskie wzory, no i bez użycia gwałtu usunąć byłych władców z prezydentym Mościckim na czele.
Francusi się udobruchają
Było to naraz za dużo zadań, w których się ścierały różne interesy sobie wprost diametralne. Ale musiałby Stroński nie być Strońskim, aby się onymu nie miał udać taki kawał, a był on głównym menażerym gen. Sikorskiego i jego rządu. Za to wysyłano do Rumunii jednego posłańca za drugim do prezydenta Mościckiego, aby się zrzekł prezydenctwa. Staruszek Mościcki podżegany przez swoją młodą i ambitną żonę jednak o tym nie myślał. Liczył że Francusi się udobruchają i on dalej pozostanie prezydentym. Jednak gdy już nie można było się dogadać z nim po dobroci, Stroński począł grozić pewnymi skandalikami, których bohaterym był syn Mościckiego.
Ściągnięto go z Brukseli, gdzie ostatnio był posłem R.P. przy rządzie belgijskim i wysłano go z poufnym ultimatum do ojca w sprawie własnego syna. (Schodziło o zarzutną /rozrzutną/ gospodarkę piniędzmi państowymi dla celów prywatnych - zdaje się długi karciane w Japonii). W Rumunii u prezydenta Mościckiego duże narady byłego rządu, Rydza i innych. Spryt i przebiegłość Strońskiego znano na tyle, że zdawano sobie sprawę z tego, że jest zdolny do wszystkiego, po drugie nie chciano na się brać tej odpowiedzialności przed światym, narodym i histrią, gdyby rząd Polski nie doszedł do peł-nego uznania w neutralnym świecie, co by spowodowało skasowanie wszystkich polskich placówek dyplomatycznych za granicą, no i koniec Polskie „de jure”.
Zbledli ze złości
Po dłuższych naradach prezydent Mościcki zgodzioł się ustąpić pod warunkiem, że następcą będzie generał i ambasador w Rzymie Wieniawa-Długoszowski. Za to wysłano do Paryża szefa kancelarii z dokumentem dymisji i drugim z nominacją Wieniawy. Równocześnie z Rumunii zawiadomiono nowego prezydenta Wieniawę o zamianowaniu jego na prezydenta. Jeszcze we Włoszech wysłannik Mościckiego spotkał się z Wieniawą i przywiózł go do Paryża.
Gen. Sikorski z jego rządym naturalnie zbledli ze złości i ze zmartwienia. Grozioł niesamowity skandal. Jednak rząd francuski ich z tego wyręczył, to zdaje się Bonne oświadczył Wieniawie, że go nigdy nie uzna jako prezydenta R.P. i dla dobra Polski proponuje mu zrzec się godności prezydenta. Jako dobry patriota Wieniawa to też uczynioł.
I ponownie kłopot, teraz taki, że nie było prezydenta. Wykazało się jednak, ze szef kancelarii Mościckiego miał drugi dekret nominacyjny podpisany in blanco. Trudno jednak było się zgodzić na jakiegoś kandydata. Bo gen. Sikorski ze Stońskim i prof. Kotem, który w międzyczasie już przybył do Paryża, chcieli swojego człowieka, wrogiego dawniejszym rządom, a zaś Sanacja nie chciała się tak łatwo podać za zwyciężoną. Tak że ostatecznie zgodzono się na kogoś z dawniejszego reżimu, który był jak najmniej bojowy, takim był p. Raczkiewicz.
Tak były wojewoda pomorski Raczkiewicz został prezydentym R.P. na Emigracji nie z własnej winy ani przyczyny - a moja wróżba wieczorym 17.IX 1939 r. się spełniła, choć nieco inaczej jak to proponowałem. Jest to kompromisowy kandydat, może nie raz trochę za bardzo uległy. Gdo wie jeżeli czy to wada, jeżeli ją za taką uważamy, ma bardzo dużo dobrego w sobie, bo przy wybuchowym tymperamencie gen. Sikorskiego byłoby już może nieraz przyszło do poważnych kryzysów, które dziś sprawie Polski mogą tylko szkodzić, a nie pomagać. Historia to raz wykaże, jeżeli ta uległość była zaletą czy wadą.
Nam żyjącym w środku wydarzeń trudniej z bliska to dobrze ocynić. Poza tym jest fakt, że w dzisiejszy sytuacji trudno by kogoś lepszego znaleć na Prezydenta R.P. Bądźmy radzi i podziękujmy Panu Bogu za to, że choć takiego mamy - niech jemu Pan Bóg dać raczy jeszcze długie życiy. Jedyne nieszczęście widzę u jego boku, to jest osoba ministra Augusta Zaleskiego jako szefa kancelarii.
W Czerniowcach
(31.III.1942 r., 11 noc). Od niedzieli 17.IX.1939 r. rozpoczął się nawał uchodźców do Czernowiec i trwał cały czas pod wiela się tam zatrzymałem. Jeżeli mi powiedziano prawdę o biurze uchodźców prowadzonego przez członków komitetu tamtejszych organizacji Polaków na Bukowinie, do mojego odjazdu z Czerniowiec 29.IX.39 r. zarejestrowanych było przeszło 150000. W pierwsze dni sam ich na oko liczyłem jakie 81000. Doprawdy opanowanie tej masy tak różnorodnego gatunku ludzi, jak zakwaterowanie, wyżywienie, wyekspediowanie dalej do głębi Rumunii to była olbrzymia praca, która zasługuje na wieczne uznanie i wdzięczność Polakom z Bukowiny.
Jak prosięta do koryt
W przeciwstawieniu z urzędoleniem Konsulatu R.P., to jak dzień i noc. Kiedy w Domu Polskim bezpłatna praca ludzi mających inne zajęcia i zawody szła jak po sznurku, pogodnie i gładko, to w konsulacie doprawdy się miało wrażenie, jak gdyby się było gdzieś w koszarach, w kancelarii prowadzonej po bałaganiarsku. Na większe zdziwienie i potępienie zasługuje okoliczność, że w miarę napływu do Czerniowca wyżeraczy M.S.Zetowskich, ci się natychmiast poprzylepiali do biurek, jak prosięta do koryt. Tak było w prawdziwym tego słowa porównaniu, bo jak te prosiaki żarli a nie pracowali. Jeżeli pracowali to naturalnie na swój bałaganiarski i protekcjonalny sposób. Papierki rozpoczyły krążyć po biurach i biurkach, jak gwiazdy koło ziemi. Jako okoliczność łagodzącą można by im poczytać, że byli dygnitarze, jak różni naczelnicy departamentów w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i konsulowie generalni zabrali miejsca zwyczajnych urzędników przyzwyczajonych do zapracowania sobie na pobory, kiedy te „Ersatze” nigdy nie byli przywykli do rzetelne prace.
Mógłbym przytoczyć sporo przykładów jako dowód, ale cóż potomstwu truć życiy szczygółowym opisywaniem naszych czasów, kiedy i tak już może o nas za tyle sądzić pogardliwie. Pokrótce jedna mnie osobiście obchodząca sprawa.
Pomimo że kraj się znajdował w rękach wroga i wszyscy byliśmy nieszczęśnikami, to ta banda nie mogła mi wybaczyć, że im sułem prawdę w ślepia jeszcze w Warszawie i gdy przyjeżdżali do nas do Niemiec. Nie wszyscy, i w MSZ było dużo przyzwoitych ludzi, ale jak to zazwyczaj bywa u przyzwoitych ludzi „nie znaczą wiela”, mają za miękkie łokcie. Ale do sprawy.
Nasz autobus miał w poniedziałek po południu wyjeżdżać dalej w kierunku Bukaresztu. Nasuwało się, że w Czerniowcach nie wolno się dłużej zatrzymywać, za to i ja uważałem, że może lepiej się trzymać autobusu. O godz. 1 gdoś z pasażerów zbiera paszporty i po 300 zł do wymiany na leie. Naturalnie i ode mnie odebrano paszport i złote. Po jakich trzech godzinach wołają mnie do konsulatu do p. naczelnika Kawalca. Przydę tam a siedzą u Kawalca jeszcze moi dwaj najwięksi w MSZ wrogowie, jak Józef Władysław Zaleski i Kowalski.W. J. Zaleski: Jak się pan dostał do autobusu MSZ? Ja: Bardzo prosto, było miejsce i w Kutach pozwolono mi się zabrać. Zaleski: Oświadczam, że to autobus MSZ, w którym pan nie ma nic do szukania. Tu ma pan swój paszport i złote i nie mamy z panem nic do czynienia. Jako odpowiedź wyleciało mi z pyska: „O wy zdechłe pierony, wy chachary, lumpy, coście Polskę przekurwieli” itd.
Opracowanie R.K.