Żądają sprawiedliwości
„Mój maż zmarł, ponieważ lekarze dopuścili się zaniedbań. Miał zawał serca, a w wezwanej karetce nie było lekarza ani specjalistycznego sprzętu” - mówi Maria Twardzik, żona zmarłego 63-latka (na zdjęciu z synem Arkadiuszem). Dyrekcja wodzisławskiego szpitala nie ma sobie nic do zarzucenia. Jak powiedział nam Henryk Wojtaszek, zastępca dyrektora ds. lecznictwa, personel w trudnej sytuacji działał profesjonalnie i zrobił wszystko co było możliwe. Wyjaśnieniem sprawy zajęła się prokuratura.
Dlaczego tak długo?W czwartek, 20 maja ok. godz. 15.30, Edward Twardzik z Wodzisławia wyszedł ze swojego mieszkania przy ul. ks. Kubsza do pobliskiego sklepu, a zaraz potem udał się z psem na spacer do parku. Nie minęło pół godziny, gdy przybiegł sąsiad i powiedział, że Edek zasłabł i potrzebna jest natychmiastowa pomoc. Jeszcze przed szesnastą zadzwoniłam po pogotowie. Powiedziałam, że mąż miał już wcześniej zawał, ale dyspozytorka poinformowała mnie, że nie ma lekarza ani karetki - mówi Maria Twardzik. Ponownie za telefon chwyciła córka zmarłego, była godz. 16.13 i tylko to zawiadomienie odnotowano w dyspozytorni, choć rodzina twierdzi, że dzwoniono czterokrotnie. Nie rozumiem, dlaczego tak długo to trwało. W tym czasie pracowałem w warsztacie samochodowym kolegi położonym w pobliżu pogotowia i zawiadomiony przez matkę pobiegłem do domu - karetki jeszcze nie było. O co tu chodzi, gdzie my żyjemy - denerwuje się syn Arkadiusz. Nieco inny bieg wydarzeń przedstawia Henryk Wojtaszek z wodzisławskiego ZOZ-u, który odpowiada za działanie pogotowia. Jego zdaniem reakcja była natychmiastowa. Zgłoszenie odebraliśmy o godz. 16.13, a karetka w parku zjawiła się już pięć minut później - twierdzi.
Z czym do ludzi?
Volkswagen transporter przysłany z pogotowia nie posiadał na wyposażeniu specjalistycznego sprzętu, a obok kierowcy siedziała jedynie sanitariuszka. Przyjechali jak do pijaka leżącego w parku. Kobieta wyszła z samochodu z pustymi rękami. Nie było z nią lekarza. Natychmiast wyciągnąłem z pojazdu nosze i wraz z kierowcą umieściłem na nich tatę. Pomógł nam także znajomy policjant. Do karetki wsiadła ze mną moja najmłodsza siostra Aneta. Mimo protestów sanitariuszki, by pozostała pod domem, siostra bardzo się przydała. Jak się później okazało, w czasie jazdy musiała trzymać zepsute drzwi samochodu. Kierowca chciał się zatrzymać i coś z tym zrobić, ale protestowałem, ponieważ ważna była każda sekunda.
Informacjom tym nie zaprzecza H. Wojtaszek. Rzeczywiście była taka sytuacja, że do chorego pojechała karetka transportowa z odpowiednio przeszkoloną pielęgniarką, która pracuje dłużej niż trzy lata. W tej sytuacji było to jedyne i najlepsze rozwiązanie. Dyspozytorce, która wysłała pojazd na miejsce dam nawet premię. Karetka reanimacyjna o godz. 13.35 wyjechała z chorym do Katowic, natomiast drugi lekarz wyjechał karetką wypadkową do Olzy, gdzie udzielał pomocy jednemu z kierowców - tłumaczy H. Wojtaszek.
Podpis na życie
Kiedy pacjent trafił już do wodzisławskiego szpitala okazało się, że niezbędne jest przewiezienie go do Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Wcześniej jednak musiał się zgodzić na leczenie w klinice, co nie było wcale proste. Mężczyzna nie chciał się poddać leczeniu. Aby skierować go do Zabrza należało przeprowadzić badanie i ustalić, co tak naprawdę mu dolega. W tej sytuacji przyczyn złego samopoczucia mogło być bardzo dużo. Pierwsze badanie nie wskazywało na zawał. Pacjent musiał być leczony metodą inwazyjną, a na to należy mieć jego zgodę, nie chciał jej wyrazić - mówi H. Wojtaszek. Obecny przy ojcu Arkadiusz twierdzi, że nie mogło być mowy o podpisie, bowiem 63-latek opadł zupełnie z sił. Jak miał to zrobić skoro jego ręce były zupełnie bezwładne. Sam musiałem je podnosić na piersi, gdy leżał na łóżku - mówi. Ostatecznie po półtorej godziny Edwarda Twardzika przewieziono „erką” do Zabrza, gdzie ok. godz. 21.00 zmarł.
Zbyt dużo wątpliwości
Rodzina nie chce dać wiary lekarzom, którzy opiekowali się zmarłym. Mają poważne wątpliwości co do godziny i miejsca jego śmierci. Twierdzą, że prawdopodobnie zmarł on już w drodze do Zabrza. Lekarka, która poinformowała nas o śmierci powiedziała, że akt zgonu będzie do odebrania na drugi dzień i taką informację przekazałem mojej żonie Wiolecie. Ta spojrzała na mnie i wyciągnęła gotowy akt zgonu z podaniem przyczyny, który znajdował się w reklamówce z ubraniami teścia. Wyraźnie było napisane, że przyczyną był zator i wstrząs kardiogenny. Było ok. 22.00, a więc dokument musiałby powstać w kilkadziesiąt minut. Wątpliwości nasze potęguje również zachowanie lekarzy, którzy w zależności od okoliczności zmieniają zdanie i mówią zupełnie różne rzeczy - twierdzi zięć zmarłego Artur. Podobnie sprawę ocenia Maria Twardzik. Tragicznego dnia kilkakrotnie dzwoniła do zabrzańskiej kliniki, aby poznać stan zdrowia męża. Jeszcze po godz. 21.00 mówiono mi, że lekarze robią wszystko by go uratować. Okazało się, że już wtedy nie żył. Uważam, że zawinili lekarze, dlatego też 3 czerwca złożyłam w Prokuraturze Rejonowej w Wodzisławiu zawiadomienie o popełnieniu przez nich przestępstwa - mówi zdenerwowana. Syna Arkadiusza zastanawia z kolei zachowanie lekarzy w Zabrzu, którzy nie chcieli pokazać zwłok zmarłego ojca. Widziałem go tylko w Wodzisławiu i w prosektorium, gdy ubierałem go przed pogrzebem. Musimy dojść do tego, w którym momencie ojciec zmarł. Może się bowiem okazać, że po dotarciu do Zabrza już nie żył - mówi Arkadiusz.
Rozumiem rodzinę, bowiem jest to wielka tragedia, ale nawet gdybyśmy dysponowali większą liczbą karetek mogłaby zaistnieć sytuacja, że 10 pojazdów by zabrakło. W tej sytuacji zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy i nie boję się żadnych konsekwencji - podsumowuje H. Wojtaszek z wodzisławskiego ZOZ-u.
Rafał Jabłoński