Pół życia na weselach
Jeśli ktoś wie jak się przygotowuje tradycyjne śląskie przyjęcie weselne, prymicje, chrzciny, roczki i I Komunię
- jest to na pewno pani Franciszka Godoj ze Studziennej, zwana przez znajomych Fränzi.
Ponad trzydzieści lat spędziła na przyrządzaniu wszelakich potraw, pełniąc za każdym razem rolę szefa kuchni. Nigdy nie zawiodła, a każde przyjęcie było udane - wszystkim smakowało. Zapraszano ją do domów w dzielnicach Raciborza - Sudole, Brzeziu, Miedoni oraz Bieńkowicach, Tworkowie, Krzanowicach, Pietrowicach Wielkich, Bolesławiu, Pietraszynie, Janowicach, Strzybniku, Rudniku i Turzu. Właściwie co tydzień, oprócz postu i adwentu, zajęta była gotowaniem. Dzisiaj ocenia, że przygotowała potrawy na około tysiąc różnych okazji. Najwięcej trzeba było ugotować na prymicje - wszak cała parafia świętowała, i to przez tydzień.U Fränzi spotykamy się z Różą Urbisz i Urszulą Jendrzejczyk, które razem z nią były odpowiedzialne za tę bodaj najważniejszą na przyjęciach stronę - kuchnię, gwarantującą biesiadnikom rozkosze podniebienia. Zgodziły się opowiedzieć, jak dawniej się gotowało... A jest co wspominać! Na przykład takie wesela. Odbywały się nie tak jak teraz, w restauracji, ale w domu. Gotowało się i dla 150 osób. Krzątanina w kuchni trwała wtedy cały tydzień. Trzeba było zacząć od tradycyjnego kołocza weselnego, który przygotowywało w poniedziałek nawet do dziesięciu kobiet. Gotowe ciasto wiozło się wtedy na wozie albo traktorem do piekarza. Potrzeba było: 50 kg mąki i 80 kg nadzienia - z sera, maku i jabłek, 20 kg masła i 100 jajek. Z tych składników wychodziło około 2200 kołoczy, które zanosiło się gościom zaproszonym na wesele, sąsiadom, znajomym. Kiedyś był też zwyczaj, w niektórych domach praktykowany do dzisiaj, że rodzina pana młodego szła z kołoczem do panny młodej i odwrotnie, gdzie zostawała na kolacji. Wtorek był przeznaczony na pieczenie kruchych ciasteczek - było ich i 50 różnych rodzajów, piekło się do 100 blach. Dzień trzeci - to ważna sprawa - ubijanie zwierząt - jednego lub dwóch świniaków, cielaka, kurcząt na rosół, ale było to w zasadzie zadanie rzeźnika. Makaron z 40 jajek do zupy robiło się dwa tygodnie wcześniej. W czwartek nadchodził czas na ciastka tortowe - dziesięć lub dwanaście rodzajów, no a w piątek gorączka przygotowań osiągała apogeum - trzeba było ugotować wszystko to co się da na sobotę. W sam dzień ślubu robiło się jeszcze szpajza, czyli kremy z jajek - czekoladowy i cytrynowy (na 150 osób ze 150 jajek), kluski, osiem rodzajów mięsa, sałatki - z modrej i białej kapusty, buraczków i inne. Bywało, że goście przyszli już na śniadanie - podawało się chleb z zimną płytą. Taaak... Było dużo roboty, ale bardzo to lubiłam. To trzeba lubić. A ja uwielbiałam piec i gotować. Wszystkie receptury miałam w głowie. A zaczęło się niewinnie, od tego, że gotowałam u siebie w domu. Tak wszystkim znajomym smakowało, że prosili mnie, żebym przygotowywała i u nich przyjęcia - uśmiecha się Fränzi. Była niesamowita. Zawsze, ilekroć ją widziałam, coś gotowała lub mieszała jakieś ciasto. Nigdy nie zawiodła w decydującym momencie. A trzeba wiedzieć, że jest to bardzo odpowiedzialne zajęcie. Należy wszystko zrobić i podać na stoły punktualnie - dorzuca jej sąsiadka. W czasie stanu wojennego, kiedy były kartki, huczne wesela też robiono, a jakże! Pomagali znajomi. Najwięcej wesel w domach przygotowywałam w latach 1975-80. Teraz zniknął już właściwie ten zwyczaj. Ludzie narzekają na brak pieniędzy, ale i tak idą do restauracji. Teraz za jeden dzień trzeba zapłacić w lokalu i 120 zł za osobę, nie licząc alkoholu i innych napojów. Myśmy nagotowały tyle, że ludzie jedli dwa dni. Wychodziło znacznie taniej, bo o połowę mniej. No ale oszczędza się tej całej roboty i bałaganu, który przy okazji powstaje - stwierdza Fränzi. Od niedawna nie chodzi już gotować, mimo, że jest o to proszona. Cóż, zdrowie już nie takie i siły też nie. Ale razem ze swoimi znajomymi - Różą i Urszulą podsumowuje: Fajnie było.
Ewa Halewska