Najtrudniej użyć czasu przeszłego
Prezentujemy tekst autorstwa Marka Rapnickiego o wspólnej pracy z Leszkiem Wyką. Ma on nie tylko charakter osobistych wspomnień, ale stanowi dodatkowo obraz współczesnych dziejów raciborskiego środowiska kultury.
Zorganizował, otworzył, rozpoczął, przeprowadził. Był... Właśnie najtrudniej użyć czasu przeszłego, kiedy się wie, że już tylko w tym czasie można analizować czyjeś życie i dokonania. Że księga się zamknęła. Różne będą interpretacje tych czy owych faktów, ale wydarzeń już nie przybędzie.
Leszka Wykę znałem prawie dwadzieścia sześć lat, to prawie połowa Jego i mojego życia. Lawina skojarzeń, anegdot, mnogość spraw i faktów. Temat na sążniste wspomnienia. Wybieram kilka momentów z naszej wspólnej historii, by ukazać człowieka, instruktora, a potem dyrektora, a potem... Leszka Wykę.
Listopad 1985
Kończy się miesiąc. Przed kilkoma tygodniami wygrałem konkurs na stanowisko dyrektora Raciborskiego Domu Kultury. Dostaję zaproszenie na zabawę andrzejkową, zorganizowaną przez pracowników RDK. Całkiem niezła okoliczność, by poznać się z ekipą z drugiej strony ulicy Chopina (dotąd pracowałem w Muzeum). Wśród kilku instruktorek jeden mężczyzna, szupły, kędzierzawy, uśmiechnięty. To Leszek Wyka. Już tego wieczoru i w następnych tygodniach odbywa się wiele rozmów, w których sondujemy się wzajemnie. Poznaję ich życiorysy, zdolności i przede wszystkim oczekiwania. Daje się zauważyć spora frustracja, wynikająca z przedłużającego się remontu sali widowiskowej. No, ale przecież pan wiceprezydent Wojciech Nazarko postawił na mnie, długowłosego, bezpartyjnego archeologa, by to właśnie zmienić!...
Leszek w małym światku RDK-u wyróżnia się wiekiem, zapałem i czymś, co nazwałbym dojrzałością. Można na nim polegać. W mig orientujemy się, że obaj mamy to samo hobby – rock progresywny i kolekcjonowanie płyt. Całkiem nieźle jak na początek.
Listopad 1986
Nie musiałem rzucać się w wir remontu kapitalnego, bo on sam zagarnął mnie, czy tego chciałem, czy nie. Zaś co do meritum, z marszu postawiłem na dwie sprawy: założenie (jeszcze bez sprzętu kinowego) Dyskusyjnego Klubu Filmowego, najpierw „Kociołek”, potem „Puls” oraz zogniskowanie artystycznej działalności, na czas remontu sali, w b. ZMS-owskim Klubie „Labirynt”, w podziemiach RDK. Pierwsza projekcja DKF-u odbyła się właśnie w listopadzie, a przygotowywanie klubu zajęło wiele miesięcy.
O tym, że był to strzał w dziesiątkę, dowiedziałem się długo przed uruchomieniem Klubu (który z sympatii do grupy Wishbone Ash ochrzciliśmy „Argus”). Dla Leszka i Jego koleżanek uporządkowanie, wyposażenie, a potem otwarcie tego obiektu o powierzchni łącznej 450 m2, stało się motorem napędowym codziennego działania. Po raz pierwszy zobaczyłem, że nadzieja w życiu, a także w pracy, ważniejsza jest od zaszczytów, pieniędzy i poklasku.
Leszek, obok Koryny Opali-Wnuk (dziś wysokiej klasy specjalisty arteterapii w Jeleniej Górze) wyrastał na lidera mojej małej gromadki zapaleńców. Mieliśmy ze sobą znakomity kontakt. Czy dziś uwierzy ktoś, że potrafiliśmy maszerować do pracy z (przyszłego) Osiedla Hetmańskiego trzy razy dziennie, to znaczy – według potrzeb! Nikt przecież z nas nie miał samochodu. Nie liczyło się sił i czasu. W dobrej atmosferze instruktor nie bał się... czyścić szczotką ryżową klinkierowej cegły klubu, bo nasza praca to był nasz drugi dom i wszystko miało tam grać i lśnić jak na święta!
Luty 1987
I oto nadchodzi czas otwarcia Muzyczno-Literackiego Klubu „Argus”. Wszystko jest przygotowane w najdrobniejszych szczegółach. Kto pamięta o wszystkich detalach? Leszek! Otwarcie trwa (tak, tak!) cały tydzień. Urządzamy naszym gościom pięciodniowy kalejdoskop wydarzeń: muzycznych, literackich, teatralnych i plastycznych. Emilian Kamiński, Maciej Zembaty, Jacek Różański (ten od Stachury), Jan Kondrak, itd., itd. Codziennie kończy się koło północy, a rano jest sprzątanie. Niemal nie śpimy, a przecież Leszek ma już chyba dwie małe dziewczynki...
Poczęstunek serwujemy po prostu z domowych zapasów. Ach, te gołąbki pani Ani Łączkowskiej!
Nastrój Klubu tworzą artyści i gospodarze, ale także specyficzne warunki w piwnicach, które sprawiają, że wykonawcę ma się – powiedzmy – trzy metry od siebie! To zdecydowanie podgrzewa temperaturę. Leszek dwoi się i troi, jest wszędzie, dogląda sprzętu, wystroju wnętrz, jest blisko sceny i w kuluarach. A tam słyszymy, że atmosfera jest jak w... Cannes, bo mówiąca ten komplement wróciła właśnie z Riwiery i ma prawo porównywać. Z pewnością nigdy potem nie zdarzyło mi się widzieć tak szczęśliwych ludzi w pracy. Jednym z nich był Leszek!
Luty 1988
Rok nieprzerwanego działania Klubu (który stał się podstawą do mojej pracy na studiach podyplomowych na Uniwersytecie Warszawskim) prowokował do hucznego obejścia pierwszej rocznicy. Zaczęliśmy planować... W naszej pracy nie było odgórnych dyrektyw dyrektora, samowolki instruktorów, zresztą rozumieliśmy się w pół słowa. Plan i założenia do realizacji większych przedsięwzięć wykuwało się w rozmowie, w konfrontacji poglądów i stanowisk. Zanikała różnica między szefem a podwładnym w trakcie „obróbki” problemu; gdy trzeba było zadecydować, nie chowałem się za nikogo. Leszek stawał się moją prawą ręką, dyrygując nieformalnie, a potem już z mojego nadania, koleżankami.Myślę, że taki staż przydał Mu się później, gdy wypłynął na szerokie wody.
Ale oto rocznica Klubu – 4-dniowa impreza „4 razy Kraków”. W roli głównej Marek Grechuta z zespołem. Koncert piękny i przyjęty entuzjastycznie, ale artysta już trochę jakby nieobecny, zapatrzony w dal.
Przy tej okazji chcę powiedzieć o zwyczaju, który wprowadziłem instynktownie i który przyjął się w naszych instytucjach na długie lata. Chodzi o opiekę nad wykonawcą przed, a zwłaszcza po koncercie, czy występie. Pamiętam, kiedy w trakcie domowego obiadu Olgierd Łukaszewicz nie mógł się nadziwić: – Jak to? W innych miastach mówią mi: tu ma Pan pieniądze, tam jest hotel, a tędy droga na dworzec kolejowy. I tyle! A u Was zupełnie inaczej – jak w domu! No, ale do tego trzeba było mieć wokół siebie ludzi właśnie takich jak Leszek i Koryna!
Wrzesień-październik 1988
Czas, na który całe miasto czekało – otwarcie sali widowiskowej RDK na przeszło 700 miejsc, piątej na całym Śląsku, od Spodka począwszy. 8 września – recitale Doroty Stalińskiej, Emiliana Kamińskiego i Agnieszki Fatygi spięte w jedną całość, ku uciesze wypełnionej sali; i prawie dokładnie po miesiącu dwa niezapomniane recitale Ewy Demarczyk, dzień po dniu. Co ma z tym współnego Leszek? W dalszym ciągu pełni funkcję instruktorskiego szefa sztabu, ale też – jak wszyscy inni pracownicy RDK – utożsamia się, z serca, nie z przymusu, z firmą, w której pracuje. Tygodnie pierwszych imprez w świeżo wyremontowanej sali, milczącej przez wiele lat, to czas radości i satysfakcji (i nagród) wszystkich ludzi RDK. Nikt nie jest pominięty, każdy daje swoją cząstkę, na którą go stać. Dobre słowo i sprawiedliwe uznanie szefa może dużo, bardzo dużo. Pracujemy na pełnych obrotach, a jest nam lekko. Widzimy w tym sens, który stanowi wspólny cel.
(cdn.)
Marek Rapnicki