Człowiek człowiekowi zgotował ten los - Część 1
Historia jaka się wydarzyła, miała miejsce na Kresach Wschodnich, na Wołyniu. Obecnie ten region leży na granicy Ukrainy z Białorusią i Polską.
Była noc jak wszystkie inne, ciemna, cicha i spokojna. Nic nie zapowiadało nadchodzącej tragedii, która rozegrała się 10 lutego 1940 roku o północy. Nagle ciszę przerwało silne stukanie do drzwi i okien. Na tle błyszczącego śniegu można było dostrzec sylwetki uzbrojonych ludzi. Padł rozkaz otworzenia drzwi. Byliśmy zmuszeni szybko się ubrać, zabrać podręczny bagaż i wyjść. Zaprzężone w konie sanie stały już przed domem. Zabrano nas, nie mówiąc gdzie i dokąd. Cały dobytek pozostał na pastwę losu. Dom, bydło, konie, kury – to już nie było nasze. Tak pozostało na zawsze. Zawieziono nas do wagonów towarowych, tzw. bydlęcych z kilkoma malutkimi oknami pod sufitem, bez ogrzewania. Załadowano tyle ludzi ile się zmieściło. Nie byliśmy sami tej nocy, ta tragedia spotkała tysiące rodzin. Wywózka była planowana wcześniej w tajemnicy. Nikt nie wiedział gdzie i po co jedziemy, Tego roku zima była bardzo sroga, a wagony oszronione były nawet w środku. Chcąc ugasić pragnienie zeskrobywaliśmy szron ze ścian.
Walka o życie
Gdy tak pociąg mknął w nieznane, zaczęły kończyć się zapasy jedzenia, śmierć nie ustępowała. Z zimna, głodu i bez picia nie wytrzymywały najczęściej dzieci. Wtedy transport zatrzymywał się, otwierały się drzwi, wchodzili uzbrojeni strażnicy i przeszukiwali wagony by znaleźć tych małych nieszczęśników, którzy nie wytrzymali trudów podróży i zmarli. Zabierano ich aby w wagonach nie wybuchła jakaś epidemia. Ciała dzieci wyrzucano w szczerym polu na śnieg i resztę pochówku dopełniały zgłodniałe wilki. W tym momencie muszę zatrzymać się na chwilę, łzy same napływają mi do oczu. Przecież ja też mogłem być wśród nich i nie zobaczyć już swych rodziców, braci, nie wrócić do ojczyzny, nie doczekać lepszego dnia. To, że żyję zawdzięczam mojej matce, za to, że karmiła mnie mlekiem i ogrzewała swoim ciałem. Gdyby nie ona, nie miałby kto napisać tych wspomnień. To człowiek człowiekowi zgotował taki los. Była to władza sowiecka, na czele której stał Józef Stalin. Doczekałem jego śmierci, kiedy byłem w siódmej klasie podstawówki. Było to już w Polsce, w powiecie głubczyckim.
Podróż trwała dalej. Mijały dni, tygodnie, miesiące. Wreszcie zbliżał się kres naszej drogi, z powodu kończących się torów. Transport dalej nie jechał, było to już za kołem polarnym bieguna północnego. Przewieziono nas saniami do lasu. Nie wiadomo dokąd i po co. Nasuwały się przerażające myśli – może to już nadchodzi nasz koniec? Po co by nas wieźli tak daleko w głąb lasu? Ale to nie był zwykły las – to była wieczna zmarzlina Tajgi Syberyjskiej.
Roman Gawryluk urodził się 10 stycznia 1939 r. Jego rodzina przyjechała do Polski ze Związku Radzieckiego w 1946 r. Ojciec pana Romana został tu zdemobilizowany. Mieszkał początkowo w Borucinie z kilkoma żołnierzami, następnie cała rodzina znalazła lokum w Braciszowie w dzisiejszym powiecie głubczyckim. Pan Roman przeprowadził się do Raciborza w 1962 r. Pracował w tutejszej komendzie milicji, w drogówce (skończył w 1963 r. roczną szkołę milicyjną w Piasecznie). Jest członkiem Związku Sybiraków w Raciborzu.