Pientkowie – rzemieślnicy, którzy serca oddali kamieniom
– My nie jesteśmy firmą. Jesteśmy rodziną rzemieślników, która własnym nazwiskiem ręczy za swoją pracę – podkreśla Franciszek Pientka. Jego syn Roland jest już czwartym pokoleniem kamieniarzy, którzy od 1927 roku związani są z Żerdzinami.
U Pientków wszystko jest wspólne: dom, zakład, pieniądze i praca. I choć czasy się zmieniają, w tej rodzinie od lat niezmiennymi wartościami są zgoda i wzajemny szacunek.
Granitowe bloki krojone jak kromki chleba
Nawet rano trudno jest znaleźć wolne miejsce na podjeździe do firmy Pientków. Rejestracje wskazują na to, że trafiają tu ludzie z całego regionu. Wita nas pan Roland i od razu przekazuje w ręce ojca, bo sam musi się zająć kolejnymi klientami. Za panem Franciszkiem ruszamy na wycieczkę po warsztatach, gdzie przyglądamy się jak wygląda codzienna praca kamieniarzy. Nie włączam nawet dyktafonu, bo hałas pracujących maszyn uniemożliwia nam rozmowę. Pracownicy zakładu przygotowują właśnie do przecięcia podstawę pod nagrobek. Piłę chłodzi woda, która spływa strugami po posadzce (w taki upał to i my się chętnie schłodzimy). Szef steruje maszyną ustawiając odpowiednią głębokość i szybkość cięcia. – Im twardszy kamień, tym wolniej trzeba ciąć – tłumaczy. Mniejsze kawałki trafiają do obcinarki stojącej obok, ale prawdziwą gratkę mamy dopiero wtedy, gdy trafiamy do pomieszczenia, w którym stoi maszyna do cięcia bloków granitowych. Można na niej ciąć bloki o wysokości 1,25 m i długości 3 metrów. Ich waga może dochodzić do dziesięciu ton. Wrażenie robi piła tarczowa, która ma trzy metry średnicy. Pytam mistrza jak często się zużywa. – Wymieniamy tylko zęby tarczy. Mają diamentowe końcówki lutowane srebrem. Co drugi ząb jest o połowę krótszy, by podczas cięcia miał się gdzie wydobywać pył – tłumaczy. Potężne bloki trafiają do Żerdzin z Indii, Skandynawii i Afryki Południowej. Osadzone na specjalnych wózkach przesuwają się automatycznie po torach wychodzących na zewnątrz budynku. Podziwiam możliwości olbrzymiej, i jak się okazuje polskiej, maszyny a pan Franciszek z uśmiechem dodaje: To nic specjalnego, działa jak zwykła maszynka do krojenia chleba.
Kamieniarz myli się tylko raz
Maszyny jednak nie zastąpią człowieka. – Wiele prac wykonujemy nadal ręcznie. Obsługi urzadzeń można nauczyć każdego, ale do wykuwania rzeźb czy liter w granicie potrzebne jest i doświadczenie i artystyczne zacięcie – podkreśla pan Franciszek i dodaje: Kiedyś były takie zasady, że kamieniarz, który sam nie potrafił wykuć liter w granicie nie mógł prowadzić zakładu. Mistrz pokazuje nam płytę nagrobną, na której w 1981 roku własnoręcznie wykuwał napis. – Miał pan jakiś szablon, żeby się nie pomylić? – pytam, a on zdziwiony odpowiada: – Nie, ojciec nauczył mnie tego, że mylić się nie można. Litery rysowałem bezpośrednio na kamieniu, potem obrysowywałem je rysikiem i kułem – objaśnia. I przez tyle lat nie zaliczył pan żadnej pomyłki?
– Jedną – przyznaje pan Franciszek i w formie anegdoty opowiada nam jej historię. – Robiłem kiedyś nagrobek dla męża pewnej wdowy. Zgłosiła się do mnie po pięciu latach i mówi: Panie Pientka, jak to jest z tymi skrótami? Wszyscy mają RIP (z łac. Requiesca in pace, czyli niech spoczywa w pokoju) a mój mąż ma RIR. Co to za skrót? Odpowiedziałem więc grzecznie, że zazwyczaj na nagrobkach mężczyzn daję skrót RIP (robił i pił), ale jej męża znałem dobrze – on robił i... robił, stąd ma RIR – wytłumaczyłem a wdowa uznała, że takie wyjaśnienie ją satysfakcjonuje.
Dziś młotek i dłuto zastępuje komputer. Ploter wycina szablon, który następnie maszyna piaskuje. Z tej metody od niedawna korzystają w zakładzie zostawiając na pomnikach swoje logo. – Ja poznam każdy kamień, który wyszedł spod naszej ręki, ale czasy się zmieniły i musimy zadbać o to, by inni też wiedzieli, które nagrobki są od Pientków – tłumaczy właściciel.
Na placu za zakładem oglądamy kamienie z całego świata. Różnią się uziarnieniem i kolorystyką, właściwie każdy z nich jest niepowtarzalny. – Nie wszystkie granity nadają się na zewnątrz. Te z Indii są miękkie, więc wykorzystujemy je do środka na parapety i schody – tłumaczy pan Franciszek. – Szwedzki granit jest czarny, ten zielony i czerwony przewieziony jest z Ukrainy, żółte kaszmiry z Indii, a biały to nasz polski ze Strzegomia – dodaje. Kiedy pytam pana Pientkę o tani kamień sprowadzany z Chin, bezradnie rozkłada ręce. – Zalewają nim cały rynek kamieniarski. Jest miękki i nasiąkliwy, ale zawsze znajdą się klienci, bo to tani produkt.
Cztery pokolenia rzemieślników
Nasz bohater odziedziczył imię po dziadku Franciszku, który w Żerdzinach od 1927 roku zajmował się produkcją dachówek i kręgów do studni. Jego najmłodszy syn Antoni razem z ojcem przez wiele lat prowadził firmę betoniarską. – W latach 50-tych nie było dostępu do kamienia więc większość prac wykonywali z lastryko, czyli mieszaniny wody, cementu i grysu kamiennego. Robili posadzki, schody i parapety – tłumaczy pan Franciszek, który u swego ojca praktykował od 16. roku życia. Oprócz zawodu, nauczył się od niego przede wszystkim szacunku do pracy i dyscypliny. – Ojciec był bardziej wymagającym szefem niż teraz ja. Zaczynaliśmy o 6.00 rano i nie było żadnych spóźnień. Swoim pracownikom powtarzał zawsze, że jak jadą na cmentarz stawiać nagrobek to mają to zrobić tak cicho i czysto, żeby nikt ich nie zauważył. Wszyscy wiedzieliśmy, że po skończonej pracy narzędzia muszą być wyczyszczone i trafić na swoje miejsce – opowiada mistrz, który do kamieniarstwa przekonał się dopiero po dwóch latach praktykowania u ojca. Przepracował z nim, jak sam mówi, do jego ostatniego dnia, bo pan Antoni, mimo upływu lat, do ostatniej chwili był aktywny zawodowo. – Jeszcze w sobotę wykuwał litery na pomniku i pomagał nam w rozładowaniu 10 ton cementu. Zmarł na zawał serca następnego dnia rano – wspomina mistrz.
Był rok 1988, kiedy pan Franciszek został w zakładzie sam. – To były ciężkie czasy. Żeby kupić 5 m kw. płytek marmurowych musiałem być członkiem Izby Rzemieślniczej w Raciborzu, od której dostawałem zlecenie i z tym zleceniem jechałem do Kambudu do Krakowa po zgodę na tę transakcję. Oni przybijali jedną pieczątkę i z tym papierem jechałem do kamieniołomu w Sławniowicach, gdzie po dwóch tygodniach mogłem odebrać marmur – relacjonuje pan Pientka, który podobnie jak ojciec jest członkiem Cechu Rzemiosł Różnych.
Dziś tym zawodem żyje jego syn Roland. – Ma wolną rękę. Zajmuje się przyjmowaniem klientów, zamawianiem materiałów, finansami i co najważniejsze, świetnie się dogadujemy – mówi z uśmiechem pan Franciszek, który ma w końcu trochę czasu na kibicowanie piłkarzom swojej ulubionej Unii Racibórz. W rodzinnej firmie pracują też kobiety, które od pokoleń zajmują się tu księgowością. Najpierw prowadziła ją mama pana Franciszka – Hildegarda, potem jego żona Krystyna, a dziś córka Klaudia i synowa Anna. U Pientków wspólna jest praca, wspólny dom i wspólna przyszłość. – Do syna mam pełne zaufanie. Wiem, że poprowadzi tę firmę lepiej niż ja – mówi wzruszony pan Franciszek i dodaje: – Wie pani, jak już przyjdzie na mnie czas i zawołają mnie na górze to mam nadzieję, że i tam będą potrzebować kamieniarzy.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły