Streetball opanowuje Racibórz
Ktoś kiedyś powiedział, że streetball to nie gra, lecz kawałek nieba na ziemi. Patrząc na błyskawiczne, idealne i pełne finezji zagrania, utwierdzam się w przekonaniu, że nie są to zwykłe frazesy. Jest w koszykówce ulicznej coś nieziemsko pięknego, co powoduje, że gdy raz się z nią zetkniesz, nigdy nie zechcesz jej porzucić.
Po raz pierwszy, w pełni profesjonalne zawody koszykówki ulicznej obejrzałem dopiero rok temu, podczas raciborskiego Memoriału. Wstyd się do tego przyznać, bo przecież tego typu turnieje w naszym mieście organizowano już wcześniej. Niestety, niewiele się wówczas o tym mówiło. Raciborzanie bardzo długo dojrzewali do streetball’a, a razem z nimi, w dyscyplinie tej zakochiwali się koszykarze – amatorzy, którzy dziś, podczas raciborskich turniejów zachwycają widowiskową grą. Streetball stał się modny. Zawładnął umysłami licznej grupy mieszkańców, na zawsze skradając ich serca.
Gra niosąca wolność
Dyscypliny, w których gra toczy się bez sztywno określonych reguł, takie, w których na wiele można sobie pozwolić, od zawsze przyciągały tłumy kibiców i rzeszę sportowców. Były namiastką sportowej wolności, którą coraz bardziej ograniczały nowo tworzone, przez światowe federacje sportu, przepisy. Jedną z takich dyscyplin od dawien dawna jest streetball, którego zasady gry dalece odbiegają od tych obowiązujących w czasie halowej rywalizacji w tradycyjną koszykówkę. Nic dziwnego, że w koszykówce ulicznej od momentu jej powstania panowało inne, o wiele brutalniejsze „prawo”. Wygrywał ten silniejszy, sprawniejszy, obdarzony lepszą techniką. Niekoniecznie główną rolę odgrywała – umiłowana dziś przez wielu – taktyka. Tam liczyła się walka. I zabawa, nieograniczona żadnymi normami. Do uprawiania streetballu potrzebna była wyłącznie piłka, kosz i niewielka przestrzeń służąca za boisko. Pionierami tej dyscypliny byli czarnoskórzy koszykarze, a jej kolebką nowojorska dzielnica Harlem, a dokładniej boisko – dziś nazywane – Rucker Park. Od pierwszych towarzyskich gier do profesjonalnych turniejów koszykówki ulicznej, minęło blisko pięćdziesiąt lat. Przez kolejne pół wieku, streetball, jak choroba, rozprzestrzeniał się po całym świecie, stając się w niektórych krajach sportem bardziej pożądanym niż tradycyjna koszykówka.
Kumple z boiska
W Raciborzu streetball gromadzi coraz więcej zwolenników. Staje się modny, o czym świadczą chociażby oficjalne turnieje organizowane w ramach zakończonego tydzień temu Memoriału. – Moim zdaniem nie można nazwać tego modą. Streetball w naszym mieście zakorzenił się już kilka lat temu, jednak wówczas zainteresowanie nim ze strony mieszkańców a przede wszystkim koszykarzy było niewielkie – mówi zawodnik raciborskiej Brooklyn Basket Ligi, Marek Szalc. – Koszykówka uliczna zapewne nie przyjęłaby się u nas, gdyby dziesięć lat temu nie powstała Amatorska Liga Koszykówki, która zebrała wokół siebie sympatyków „kosza”. Na początku oczywiście graliśmy w tradycyjną koszykówkę, ale z czasem zaczęliśmy szukać czegoś nowego i tak trafiliśmy do świata streetball’a – wspomina koszykarz BBL Adam Zwierzyna, który lepiej czuje się jednak w koszykówce halowej. – Dlatego, że tam o wiele bardziej niż w streetballu liczy się drużyna i taktyka, a ja czerpię ogromną przyjemność z analizowania gry przeciwnika – tłumaczy. Dawid Kampka, pasjonat koszykówki i były zawodnik III-ligowego RKK AZS Racibórz, przyznaje, że dla niego, właśnie ten brak taktyki jest największym atutem streetball’a. – Na pewno jest mniej tzw. ustawiania akcji, czyli zagrań wypracowywanych na treningu, a więcej spontaniczności, dzięki czemu gra nabiera niezwykłej dynamiki. Podoba mi się również to, że przy rozgrywaniu meczów systemem trzech na trzech, mamy możliwość być częściej przy piłce niż w koszykówce tradycyjnej. Nie ma też ścisłych reguł, nie wszystkie przewinienia są odgwizdywane, więc gra się agresywniej – przyznaje Kampka. Jego poglądy zdaje się reprezentować także szkoleniowiec raciborskiego koszykarskiego trzecioligowca Marcin Parzonka. – Myślę, że mocnym plusem koszykówki ulicznej jest swobodniejsza niż w koszykówce halowej, gra. Nie ma sędziego, który restrykcyjnie pilnuje przestrzegania przepisów, można pozwolić sobie na więcej w walce z przeciwnikiem, można też wykonać fajny trik, który w koszykówce tradycyjnej będzie uznany za błąd. Inny jest też sposób obrony. W streetballu podstawową i jedyną formą obrony jest „każdy swego” co powoduje, że cały czas coś się dzieje, przez co gra zyskuje na atrakcyjności – twierdzi Parzonka. – Do tego wszystkiego dochodzi świetny klimat każdego meczu, turnieju. Muzyka, ludzie kochający koszykówkę, jak jeszcze trafi się pogoda, to czego można chcieć więcej? – dodaje z uśmiechem Kampka. Właśnie na tę luźną i koleżeńską atmosferę, uwagę zwraca także Zwierzyna. W koszykówce ulicznej widzi też możliwość nawiązania nowych znajomości. – Na boisko przychodzą różni ludzie, ale jedno co nas łączy to to, że kochamy koszykówkę. Dzięki temu z prawie każdym można nawiązać nić porozumienia – stwierdza Zwierzyna. Podobne spostrzeżenia ma Marek Szalc. – W turnieju biorą udział ekipy z różnych miast Polski, zazwyczaj przyjeżdżają osoby, które już kiedyś w Raciborzu były, dlatego bardzo fajne jest to, że dzięki takim cyklicznym zawodom, te wszystkie znajomości, które dawniej zawarliśmy, chociaż raz czy dwa razy w roku możemy podtrzymać – mówi z entuzjazmem Szalc. Więcej w streetballu gry siłowej, opartej na indywidualnych zagraniach niż składnych, przygotowanych długo akcji taktycznych, jakie mają miejsce na hali. – Wielkie znaczenie ma brak nominalnego sędziego. Tutaj przepisów pilnują sami zawodnicy pod okiem tzw. arbitra – obserwatora – tłumaczy Adam Zwierzyna. – To z kolei prowadzi do spontanicznej i atrakcyjnej, bo nie przerywanej przez sędziego, gry – basuje mu Szalc i dodaje: Dzięki niewielu sztywnym zasadom ukazujemy cały swój potencjał i chociaż na czas trwania meczu, stajemy się wolni.
Dobra pogoda ducha
Koszykarze to także ludzie obdarzeni poczuciem humoru. – Może to właśnie dzięki grze w kosza nie opuszcza nas dobra pogoda ducha? – zastanawia się jeden z nich. O tym, że potrafią żartować, niech świadczą zabawne nazwy drużyn wymyślane na potrzeby raciborskich turniejów streetball’a. Stały się one już nieodłączną częścią każdych zawodów, żyją już niejako swoim życiem. Większość z nich poczynając od: „Stada pędzących imadeł”, „Mam tylko złoty trzydzieści”, czy – pozostając w klimacie pieniądza – „Trzy dychy w plecy”, kończąc na tych, dotyczących kulinariów: „Sam ryż”, „Wątróbki”, czy jakże pożywnym – „Palącym bananie” powoduje szeroki uśmiech na twarzy sympatyków kosza. Z kolei dla fanów Kubusia Puchatka wymyślono zapewne słodką nazwę: „Miodzio”, natomiast do wytrwałych kierowców skierowano – „Akcyzę paliwową”. Wiele nazw swój początek ma w... braku pomysłu na nazwę. – Kiedyś, nie wiedząc co wpisać w formularzu zgłoszeniowym do zawodów, napisaliśmy „Nie wiem” i tak już zostało – śmieje się jeden z amatorów kosza. – W podobny chyba sposób powstał „Zespół bez nazwy” – domyśla się drugi. „4Up Daj Nam Nazwę Rzeszów” nie trzeba już chyba komentować.
Streetball coraz popularniejszy
– Racibórz pod względem organizacji turniejów streetballu rozwija się w błyskawicznym tempie. Coraz więcej miejscowych koszykarzy wystawia swoje ekipy, aby rywalizować z nawet bardziej doświadczonymi zespołami, przyjeżdżającymi do Raciborza – informuje Szalc, który po raz w turnieju w streetball zagrał w 2001 roku na placu Długosza w Raciborzu, na którym odbywały się pierwsze tego typu zawody w naszym mieście. Później turnieje koszykówki ulicznej na dobre zagościły w planie corocznego strażackiego Memoriału. W tym roku liczba drużyn biorących udział w tej imprezie była rekordowa, co potwierdza coraz większe zainteresowanie streetballem. – Świetne jest to, że powstało tyle orlików, dzięki czemu coraz więcej osób sięga po piłkę i z kolegami idzie grać w kosza. Popularność koszykówki ulicznej z każdym dniem będzie na pewno rosnąć – kończy trener Parzonka.
Wojciech Kowalczyk