Na dobre i na złe z SMS Racibórz
Ikony raciborskiego sportu: Kazimierz Stępień
Niewielu zostało w naszym regionie szkoleniowców trzymających się tak zwanej „starej szkoły trenerskiej”. Niepałających żądzą pieniądza, niereprezentujących egoistycznych postaw i niechełpiących się własnymi sukcesami, lecz na piedestale stawiających swoich zawodników. Kazimierz Stępień nigdy nie dbał, ani o dobra materialne, ani o promowanie swojej osoby. Wprost przeciwnie: było o nim głośno, gdy medale na ważnych imprezach zdobywali jego podopieczni. W żadnym razie nie interesowało go też ogrzewanie się w blasku fleszy, lecz godne reprezentowanie swojego zawodu. Nadal pozostaje aktywnym szkoleniowcem, na emeryturę się jeszcze nie wybiera. Jak przyznaje, życie rodzinne ułożyło mu się idealnie, w tym zawodowym wciąż liczy od losu na więcej. – Mam coraz nowsze marzenia, one zawsze będą, bo zachęcają do dalszej pracy – zdradza nasz bohater. Co jeszcze go motywuje? – Od czterdziestu lat to samo: ogromna ambicja – mówi z uśmiechem.
Spóźniony o kwadrans, pojawiam się w bramie głównej raciborskiej szkoły mistrzostwa sportowego. Biegnę ile sił w nogach na halę tartanową, gdzie kilkadziesiąt minut temu trening zakończył Kazimierz Stępień. Na „tartanie” Stępień rozmawia jeszcze ze swoją najlepszą wychowanką – biegaczką Justyną Święty. Udziela jej pewnie już tysięcznej porady, ale taki już jest: wiele mówi, lecz w tym przypadku to zaleta, bo mówi z sensem i wielką pasją. Zawodnicy traktują go niczym drugiego ojca, on z kolei do każdego z nich podchodzi indywidualnie. – Czuję za tych ludzi ogromną odpowiedzialność – przyznaje.
Pierwsze kolce
Historię swojego życia opowiada bardzo szybko, acz skrupulatnie, ubierając ją w piękne słowa. Mówi o swojej karierze z ogromną dokładnością – pamięta większość wyników swoich zawodników, największe sukcesy oraz druzgocące porażki. Tych ostatnich, w porównaniu z sukcesami, miał niewiele i dziś, choć marzy o kolejnych zdobywanych przez swoich podopiecznych medalach, stwierdza, że życie zawodowe i rodzinne miał bardzo „bogate”... A wszystko zaczęło się w rodzinnym Raszkowie – małej wiosce na Kielecczyźnie. Od najmłodszych lat pałał miłością do aktywności fizycznej. – Miałem świetnych nauczycieli wychowania fizycznego, którzy inspirowali do działania – wspomina Kazimierz Stępień. – Wiele się od nich nauczyłem. Na przykład gdy biegaliśmy na wuefie nauczyciel powtarzał zawsze: „biegamy do brzozy, nie zatrzymujemy się przed nią, tylko, albo zatrzymujemy się przy niej, albo krok za nią. W życiu też tak będzie, jeżeli macie coś wykonać, to zróbcie to porządnie. Jeżeli odpuścicie, to życie was nie pogłaszcze, lecz uderzy” – cytuje Stępień. On sam wyznaje dziś podobną zasadę, nienawidzi półśrodków. – Powtarzam swoim zawodnikom, że jeżeli mają trening to niech ćwiczą na sto procent, inaczej nie osiągną wiele – mówi. Jako dzieciak grał w piłkę, ale warunki fizyczne miał do uprawiania niejednego sportu. Uwielbiał biegi, głównie długie. – Będąc uczniem w Szczekocinach, należałem do sekcji lekkoatletycznej LZS Włoszczowa. Pamiętam jaką radość sprawiły mi pierwsze kolce do biegania. Nie chcąc ich opuścić, przez pierwsze noce spałem z nimi – mówi z uśmiechem trener. Wielkich osiągnięć na lekkoatletycznym polu nie doświadczył. – Może zbyt mało trenowałem? – zastanawia się i dodaje: – Nie miałem jednak czasu. Kiedyś mając wiele obowiązków w dzień, biegałem nocą, jednego razu nawet bardzo mroźną, przez co niemal straciłem ucho – zdradza. W końcu zawiesił buty na kołku i zajął się drugim obliczem sportowego życia – został trenerem.
Z dresu w garnitur
Dla utrzymania kondycji, już w czasie studiów w raciborskim studium nauczycielskim, grywał w piłkę w B-klasowej Zawadzie Książęcej. – Gdy awansowaliśmy do klasy A, rozegrałem jeszcze tylko kilka meczów. Przez lata byłem królem strzelców – mówi z satysfakcją pan Kazimierz. Klub z Zawady opuścił w 1973 roku. – Wszystkiego nie umiałem pogodzić. Praca, studia i gra w piłkę – musiałem się na coś wreszcie zdecydować – tłumaczy. Ukończył jeszcze kurs instruktora piłki nożnej, a że studiował wychowanie fizyczne, postanowił iść w tym kierunku. – Jeszcze na drugim roku studiów dostałem propozycję szkolenia młodzików w ROW Rybnik, ale w tej samej chwili stanowisko nauczyciela w SP 6 zaproponował mi Joachim Raczek i to z jego szansy skorzystałem. – W 1970 roku rozpoczęliśmy pracę nad utworzeniem klubu lekkoatletycznego – opowiada szkoleniowiec. – Nasi uczniowie zdobywali wiele medali, wszystko zaczęło się dobrze rozwijać, a Racibórz stał się lekkoatletyczną potęgą w województwie. Mam ogromną satysfakcję, że jestem jednym z tych, którzy ten klub – nazwany później Victoria Racibórz – zaczęli tworzyć. Można powiedzieć, że już wtedy zaczęliśmy budować system, który funkcjonuje do dzisiaj – mówi Kazimierz Stępień. 1973 rok to czas gdy w dzisiejszej szkole mistrzostwa sportowego utworzono pierwsze sportowe klasy. – Początkowo wyłącznie lekkoatletyczne, ale dzięki temu, że dyrektor Jan Socha był „niespokojnym duchem” i zawsze chciał czegoś więcej, zainicjował budowę stadionu i hali, po czym przystąpił do utworzenia basenu, a co za tym idzie – klas pływackich. Jego inspiracją od początku był Wojtek Nazarko – zdradza pedagog. W końcu zaczęto myśleć o otwarciu sportowej szkoły. – Ona pewnie już wcześniej przewijała się w naszych głowach, ale nikt wówczas o tym poważnie nie myślał – mówi pogrążony we wspomnieniach. Marzenia kilku osób wkrótce miały się ziścić. W Raciborzu utworzono SMS z dwoma klasami sportowymi, warunki do treningów panowały idealne, a do szkoły sprowadzono najlepszych trenerów pływania z całej Polski. – Do klas o profilu lekkoatletycznym rekrutowaliśmy osoby głównie ze Śląska, z kolei na kierunek pływanie, podania przychodziły z całego kraju – wspomina Stępień, który kilka lat później całą sytuację w szkole mógł obserwować już zza dyrektorskiego biurka. – Sześć lat pełniłem funkcję zastępcy dyrektora, przy czym łączyłem ją nadal z trenowaniem młodzieży – dopowiada. Przez kolejne pięć lat szefował już samodzielnie SMS Racibórz. – Musiałem na ten moment przerwać pracę szkoleniowca. Później niestety bardzo trudno było ją wznowić – nie kryje. Jak przyznaje, oba zajęcia znacząco się różnią, a dla niego, tym ciekawszym, zawsze będzie szkolenie młodzieży. – Nie znaczy to, że na stanowisku dyrektorskim pracowało mi się źle, ale to jednak zupełnie inny rodzaj działania. – Bycie dyrektorem tej szkoły to ogromna nobilitacja, ale i wyzwanie. Używając metafory, można powiedzieć, że nie jesteśmy normalną szkołą, lecz zakładem. Otrzymujemy pieniądze, ale w zamian jesteśmy zobligowani prowadzić przygotowanie naszych sportowców do zawodów w taki sposób, aby wygrywali. Za pieniędzmi muszą więc iść sukcesy – tłumaczy i stwierdza po czasie, że wyzwaniu podołał. – I gdyby ktoś chciał mi kiedyś zaproponować posadę dyrektora, to przyjąłbym ją tylko wtedy, gdybym miał otrzymywać gigantyczną wypłatę. Zanosi się więc na to, że szefowanie szkole, już nigdy nie będzie mi dane – żartuje Stępień.
Olimpijczycy z grajdołka
Po ukończeniu katowickiego AWF-u zacząłem zastanawiać się, w jaki sposób przekonać młodzież do wykonywania tego co powiem oraz jak pozbawić ich presji i stresu związanego z rywalizacją sportową. Stwierdziłem, że czas na dokształcenie się i zapisałem się na psychologię, której, niestety, nie ukończyłem. Po dwóch latach znów poczułem, że nie uda mi się wszystkich obowiązków pogodzić – zdradza. Kazimierz Stępień nigdy nie zmagał się więc na nudą, zawsze gotowy do działania, spełniał się na różnych płaszczyznach. – Kiedyś miałem zaszczyt otrzymać z rąk ministra sportu Aleksandra Kwaśniewskiego odznaczenie za zajęcie przez nas drugiego miejsca w rocznej rywalizacji klubów z całej Polski. Uplasowaliśmy się między Legią a Zawiszą Bydgoszcz. Taki – nie oszukujmy się – grajdołek jak Racibórz w tak wspaniałym gronie! – wraca jeszcze na moment do przeszłości Stępień. – Nie wiem czy któryś klub może pochwalić się tak utalentowanymi lekkoatletami jak Racibórz. Nawet wielkie kluby, mające sto razy lepsze warunki treningowe niż my, nie potrafią zbliżyć się do osiąganych przez naszych zawodników wyników. W całej historii Victorii, mamy aż pięciu uczestników igrzysk olimpijskich. Pięciu, z tak małego miasta! – mówi z ekscytacją i znów wspomina: – Kiedyś, na tej bieżni, gdzie teraz budują halę, odbywały się najważniejsze imprezy lekkoatletyczne w kraju. Byliśmy w pierwszej lidze, więc do Raciborza przyjeżdżała między innymi Polonia Warszawa w składzie z Ireną Szewińską – przypomina Stępień. Ma także nieskrywaną nadzieję, że dzięki nowej hali, raciborski sport wskoczy na jeszcze wyższy poziom. – Nasi zawodnicy już teraz, w tak kiepskich warunkach treningowych, są w stanie zdobywać medale w Europie i na świecie, aż strach pomyśleć, co się będzie działo, jak wybudują nam nowy obiekt – mówi pół żartem, pół serio. Na pytanie, kiedy łatwiej było być trenerem: kiedyś czy dziś, odpowiada, że tego nie da się porównać. – Patrząc na to pod kątem wiedzy i możliwości, jakie istnieją obecnie na przykład w leczeniu kontuzji, dzisiejsze czasy są dla nas przychylniejsze. Weźmy na przykład ostatni groźny uraz Rafała Smolenia, który dzięki dr. Markowi Sroce stanął na nogi. Czasy przyniosły więc nowe metody leczenie i więcej udoskonaleń, a to ułatwia nam pracę – stwierdza. Stępień po czterdziestu latach mógłby powiedzieć „pass”, jednak na emeryturę się nie wybiera. – Życie rodzinne ułożyło mi się bardzo dobrze, mam wspaniałą żonę, dwóch synów – jeden doktor nauk kultury fizycznej, drugi ukończył automatykę i robotykę – oraz wnuka Oskara – mówi z uśmiechem. Czy myślał o tym, czym zajmie się po odejściu z zawodu? – Może zostanę działaczem? – zastanawia się. – A może po prostu oddam się nowym zainteresowaniom. Moje pasje to rodzaj atawizmu, pochodzenie mam chłopskie, kiedyś nie lubiłem bawić się w ziemi, ale teraz działka staje się powoli moją ostoją, tam odpoczywam – kończy jedna z ikon raciborskiego sportu.
Wojciech Kowalczyk