Paweł Steuer – stolarz o duszy rzeźbiarza
Gdy Paweł Steuer wychodzi ze swej stolarni i energicznym krokiem przechodzi przez podwórko, trudno uwierzyć, że skończył już 85 lat i jest jednym ze starszych mieszkańców Pietrowic Wielkich. Przelotnie okazane niezadowolenie, że ktoś odrywa go od pracy, tylko potwierdza, że mały zakładzik, w którym spędza tak wiele czasu, stał się jego drugim domem.
Trudno się dziwić, skoro majsterkowanie w drewnie wciągało go od dziecka. Już wtenczas małą piłeczką pan Paweł przycinał listewki na latawce i puszczał na rzeczce wykonane przez siebie stateczki. Po ukończeniu szkoły poszedł na dwuletnią praktykę do raciborskiej stolarni, przy ul. Rybnickiej. Komin tego natenczas dużego zakładu stoi tam do dziś.
– W jednej hali były maszyny, w drugiej produkowano meble, a w trzeciej drzwi i okna. Mistrzem był Robert Sławik, którego potem Rosjanie wywieźli na Wschód, gdzie zachorował i zmarł w drodze do domu. Wcześniej w miejscu stolarni znajdowała się fabryka drewnianych butów (drewniaków), należąca do Wieczorka, właściciela tartaku, który z kolei znajdował się w okolicach dawnych zakładów mięsnych – opowiada o miejscu swej prawie dwuletniej edukacji pan Paweł. Nie ukończył jej, ponieważ zbliżający się w 1944 r. front przerwał jego naukę zawodu.
Transporty szczególnego ryzyka
W obawie przed Rosjanami, zaciągnął się jako pomocnik wojskowy do niemieckiej kompanii zaopatrzeniowej. Miał wtedy 16 lat, ale wraz z nim trafili do niemieckiego zaopatrzenia wojskowego również o rok młodsi koledzy.
Kiedyś blisko domu, bo w okolicach Nysy, prawie zginął. – Nasza kompania dojeżdżała aż pod Zgorzelec, gdzie na tyły dowoziliśmy amunicję. Czasami, dla oszczędności paliwa, transport odbywał się pociągami. Pamiętam, jak w Głogówku załadowano wagony amunicją. Było to krótko po świętach. Styczniowy dokuczliwy mróz sprawił, że wraz z żołnierzami grzaliśmy się przy benzynowych lampach. Jedno gwałtowne szarpnięcie wagonu wystarczyło, by lampa przewróciła się, a od niej zajęły się skrzynki z amunicją. Wszyscy rzuciliśmy się do gaszenia pożaru, który w końcu udało się opanować – wspomina pan Paweł chwile mrożące krew w żyłach.
Pomimo, że zaopatrzenie odbywało się głównie nocą, w Świdnicy, gdzie rozładowywano transport, ostrzelało ich rosyjskie lotnictwo. Przemieszczali się głównie na tyłach, ale czasem tak blisko frontu, że widział ogień i wybuchające granaty.
Nigdy też nie było pustych transportów. Pewnego razu zabrał się z nimi oficer, który zajął miejsce pana Pawła przy kierowcy. On sam więc musiał jechać na „pace”. Czas dłużył mu się w nieskończoność, ponieważ całą podróż odbywał w towarzystwie martwych żołnierzy.
– Przyjechaliśmy na duży cmentarz, gdzie w wykopanym wcześniej dole pochowano zabitych – doskonale pamięta te chwile.
W amerykańskiej niewoli
Potem wraz z kolegą otrzymał rozkaz wyjazdu. Niektórzy koledzy, nawet ci młodsi, którzy zostali na miejscu wrócili dopiero po trzech latach z Rosji. Pamięta zniszczone amerykańskimi nalotami Drezno. Stamtąd trafił na trzytygodniowe przysposobienie wojskowe na Bawarię. Zaraz potem wysłano ich, by dali odpór zbliżającym się wojskom amerykańskim. Przeciw czołgom ich grupa wyposażona została w rower, rosyjski karabin maszynowy i parę pancerfaustów. Na drogach ustawione były zapory przeciwczołgowe.
Wcześnie rano obudził ich alarm o zbliżającym się wrogu. – Weszliśmy do okopów, tuż przed zaporą. Amerykanie otoczyli nas jednak krzycząc: Wychodzić niemieckie krasnale! Amerykański oficer mówiący świetnie po niemiecku dopytywał się, gdzie jest niemieckie wojsko, ponieważ od dwóch tygodni nikt ich nie ostrzelał – opowiada pan Paweł o końcowych momentach wojny w Niemczech.
Cofający się żołnierze niemieccy, zaminowali jednak zaporę przeciwczołgową. – Gdy Amerykanie kazali ją usunąć, pierwszy z naszych żołnierzy wszedł na minę i stracił obie nogi. Drugi – oko. Przy kolejnym wybuchu uderzył mnie jeden z bali zapory. Do rozbrojenia ostatniego ładunku Amerykanie wyznaczyli szefa naszej grupy, którym był starszy mężczyzna z Kietrza – wspomina końcowy, na szczęście udany moment rozminowywania.
Wraz z innymi żołnierzami niemieckimi pan Paweł trafił do Bad Kreuznach. Tam przez 10 tygodni przebywał w prowizorycznym, położonym w szczerym polu obozie wraz z 100 tys. innych jeńców wojennych. Po dwóch tygodniach opadów miejsce to zamieniało się w jedno wielkie błotniste bajoro, a gdy zaczęło grzać słońce jeńcy kopali doły, by schronić głowy przed upałem.
W dwa tygodnie po zakończeniu wojny, zaczęto zwalniać żołnierzy z obozu. Pan Paweł wraz z kolegą trafili do Lipska, a potem na rok do położonej nieopodal wioski, gdzie znaleźli pracę u gospodarza.
Tkacz wierny stolarstwu
Zależało mu jednak, by możliwie szybko wrócić, ponieważ w Pietrowicach pozostała mama wraz z jego młodszym rodzeństwem. Ojciec zaginał w czasie wojny.
– Ostatni list otrzymaliśmy od niego z Prus Wschodnich, prawdopodobnie zginał w 1944 r. gdy wraz z innymi żołnierzami niemieckimi wycofywał się ze Wschodu – przypuszcza pan Paweł.
On sam do Pietrowic wrócił we wrześniu 1946 r. W poszukiwaniu pracy pojechał do warsztatu, w którym przed wojną pobierał nauki. Stolarnia była opuszczona, a wszystkie maszyny zniknęły. W końcu pracę znalazł w fabryce dywanów w Kietrzu. Najpierw zatrudnił się w farbiarni, a potem przy krosnach, gdzie tkano chodniki, tkaniny meblowe, kapy oraz obrusy.
Zakład oszczędziła zawierucha wojenna, pozostały tam nawet krosna do dywanów, których to produkcji zaniechali Niemcy. W zamian tkali tam ciepłe materiały na płaszcze wojskowe, a na ostatnich piętrach była malarnia, gdzie malowano amunicję.
Plotka głosiła, że do fabryki przywożono również do przerobu włosy z obozu w Oświęcimiu. Temat ten wrócił przed dwoma laty, kiedy do Kietrza przyjechali dziennikarze „Der Spiegel” i rozmawiali o tym ze starszymi mieszkańcami. Dotarli też do pana Pawła. Sprawa jednak do dziś nie jest wyjaśniona.
Pan Paweł w fabryce przepracował 35 lat, zarówno przy krosnach, jak i jako instruktor nauki zawodu. Uruchamiał duże poniemieckie maszyny do tkania dywanów. – Krosna trzeba było przerabiać, ponieważ Niemcy produkowali dywany welurowe, a po wojnie nie było tyle wełny i robiło się zwykłe dywany pętelkowe – wspomina.
Ponieważ zamiłowanie do stolarstwa nigdy go nie opuściło, po ośmiogodzinnej pracy w Kietrzu szedł do swej stolarni. Tam powstawały drzwi i okna i inne drewniane przedmioty do budowanego przez państwa Steuerów domu. Robił kwietniki, kasetki wypalane talerze drewniane, które następnie trafiały do „Rzemieślnika”. Gdy przeszedł na emeryturę, zajął się również rzeźbieniem.
W ślady dziadka
Swą przyszłą żonę Elżbietę poznał w 1950 r. na zabawie, pobrali się pięć lat później. W czasie, gdy pan Paweł pracował w Kietrzu, pani Elżbieta zajmowała się dziećmi i pomagała gospodarzom w pracach polowych, a gdy dzieci podrosły, najęła się jako pomoc kuchenna w RSP.
Państwo Steuerowie mają dwóch synów i córkę, a także pięć wnuczek i dwie prawnuczki. Jedna z wnuczek w Niemczech ukończyła stolarstwo, a obecnie studiuje architekturę. Dziś, pomimo 85 lat, Pan Paweł nadal chętnie spędza czas w stolarni. Pięć lat temu dla swej żony zrobił drugą, nową kuchnię. Obecnie pomaga synowi przy meblach dla wnuczek.
Mieszkańcy przynoszą mu też do naprawy różne przedmioty z drewna. – Czasem są bardzo zniszczone i chętnie kupiłbym im nowe, ale wiem, że mają wartość sentymentalną, związaną z rodziną – żartuje, a poważnie przyznaje, że z wiekiem coraz trudniej wykonywać mu bardzo precyzyjne prace.
Przed kilku laty był nominowany do nagrody starosty w dziedzinie kultury „Mieszko”, jej zdobywcy otrzymali statuetkę w brązie, on sam wyrzeźbił ją sobie z drewna.
Ewa Osiecka