15.10 do Głubczyc
W kwietniu mija 14 lat od zamknięcia linii kolejowej Racibórz – Głubczyce dla ruchu pasażerskiego. Wyruszam w podróż sentymentalną linią 177, która służyła mieszkańcom naszego regionu przez 55 lat. Dziś pozostałością po okresie świetności kolei są zabytkowe budynki stacji i wspomnienia ludzi, którzy chcieli się nimi ze mną podzielić.
Stacja Racibórz (0,00 km)
Dzisiejszy dworzec w Raciborzu nie kojarzy się nikomu z miastem, które przed wojną miało połączenie kolejowe z Berlinem i Wiedniem. Nie przypomina też nowoczesnego, jak na czasy PRL-u, budynku oddanego do użytku w 1979 roku. Stał się za to przypadkowym symbolem powodzi, gdy zdjęcie zalanego dworca z zegarem, na którym zatrzymał się czas, obiegło wszystkie media. Czasu świetności kolei i dworca nie udało się już przywrócić. Wyjeżdżam więc w podróż nieczynną już linią Racibórz – Głubczyce by sprawdzić co pozostało z dawnych lat.
W ogólnopolskiej bazie kolejowej odnajduję powojenny rozkład jazdy, na którym są jeszcze Głąbczyce, Baworów, czy Łękartów, przemianowane w 1947 roku na Głubczyce, Baborów i Lekartów. W najlepszym okresie dla kolei linią 177 jeździ dziesięć pociągów dziennie (pierwszy odchodzi po czwartej nad ranem, ostatni przed jedenastą w nocy). 3 kwietnia 2000 roku zapada decyzja o jej zamknięciu dla ruchu pasażerskiego.
Lokomotywownia to pierwszy przystanek, na którym zatrzymywały się jadące z Raciborza pociągi. Z trudem przebijam się przez zarośla, by odnaleźć ślady peronu na nasypie kolejowym, na którym wysiadali pracownicy Polleny (późniejszego Henkla), Rafako czy betoniarni. Dziś wysokie trawy porastają tory, a stojąca obok nieczynna hala lokomotywowni byłaby doskonałym miejscem akcji jakiegoś filmu grozy.
Stacja Studzienna (3,357 km)
Już z drogi widzę biało-czerwony budynek stacji. Z daleka wygląda nieźle, ale im bliżej, tym widok smutniejszy. Odpadający tynk, farba i powybijane szyby robią przygnębiające wrażenie. Wisząca na ścianie antena satelitarna, wskazuje na to, że jeszcze niedawno ktoś tam mieszkał. Oglądam pozostałe zabudowania i idę drogą prowadzącą do starej szkoły. Przy torach obsypane kwiatami drzewa i zielone krzewy kwitną dumnie, jakby na potwierdzenie, że budynki chylą się ku upadkowi, a przyroda rozkwita w całej okazałości. – Na tych drzewkach niedługo będą mirabelki, warto tu przyjechać latem i zrobić sobie spacer do zapory – tłumaczy Brunon Knura, którego spotykam na spacerze z psem. Pan Brunon mieszka w Studziennej od 1969 roku i czasy funkcjonowania dworca pamięta bardzo dobrze. – Na górze było mieszkanie, w którym mieszkał zawiadowca stacji Zygmunt Musiolik z córką i żoną, która prowadziła kasy biletowe. Potem wyprowadzili się do Chałupek. Była też sprzątaczka, która sprzątała i paliła w piecu – opowiada pan Brunon. Pamięta też, że kiedy zlikwidowano kasy biletowe przez jakiś czas od strony peronów znajdowała się agencja pocztowa, którą przeniesiono później w inne miejsce. Po niej otwarto w tym samym miejscu drugą, ale z wejściem od tyłu budynku. – Wie pani, tu pracowało kiedyś bardzo dużo ludzi na torach. W budynkach obok stacji trzymali narzędzia, teraz to i budynki ledwo co się trzymają – wspomina pan Knura, na którego podwórku pasażerowie zostawiali swoje rowery. – Jak ludzie idąc na pociąg przechodzili koło mojego domu, to była istna procesja. Szkoda tych czasów i szkoda tego budynku – dodaje.
Stacja Pietrowice Wielkie (12,342 km)
Zanim dojeżdżam do Pietrowic, zatrzymuję się jeszcze na stacji Lekartów. Jedyną pozostałością po kolei jest tu duży napis PKP na bocznej ścianie budynku. Różowego budynku, co wcale nie nastraja optymistycznie. Ciemnoróżowe toalety, do wyboru z tradycyjną latryną lub nowoczesną muszlą klozetową, do których można się dostać od strony torów, to jedyne, otwarte dla „zwiedzających” pomieszczenia. Okna na parterze, w większości okratowane, strzegą stację przed niepożądanymi gośćmi. Na drzwiach wisi też tabliczka zakazująca wstępu. Jedyną żywą istotą jest szczekający, w pustym domu obok, pies.
Ogromny budynek pietrowickiej stacji nawet opustoszały robi wrażenie. W niektórych oknach na pierwszym piętrze wiszą jeszcze firanki. Bez problemu dostaję się bocznym wejściem na klatkę schodową i odkrywam, że najprawdopodobniej ktoś tu jeszcze mieszka. Pukam do kolejnych drzwi, ale nikt nie otwiera. – Rzeczywiście mieszka tam jeszcze wdowa po pracowniku kolei, pani Taszkiewicz – tłumaczy Rudolf Bugla, którego spotykam na podwórku przed jego domem. Prawie 40 lat pracował w zakładzie remontu wagonów towarowych w Raciborzu i codziennie do pracy dojeżdżał pociągiem. – Nasz dom też należał do PKP. Dwa lata temu go wykupiliśmy – dodaje. Na pytanie o pracowników stacji prosi o pomoc żonę. Pani Maria przypomina sobie zawiadowcę Józefa Goca, który już nie żyje i panią Celinę, czyli Cecylię Gajną. – Na stacji był bufet, kasy, tętniło życie, teraz od czasu do czasu jedzie jakaś drezyna do Kietrza i to wszystko – mówi pan Rudolf, a jego żona wspomina czasy, gdy pracownikom kolei przysługiwały deputaty na węgiel, darmowe przejazdy i porządna przychodnia kolejowa w Raciborzu. Teraz budynek stacji przejęła gmina. – Jak wójt weźmie to w swoje ręce to na pewno coś z tego będzie. Mamy takiego wspaniałego wójta, że nie ma na co narzekać – podsumowuje pani Maria i prosi, żeby o tym koniecznie w gazecie napisać.
Stacja Tłustomosty (16,845 km)
Do budynku stacji prowadzi wąska, ale utwardzona droga. Dziś z pustych pomieszczeń przez okna, w których nie ma szyb wiatr wywiewa resztki dokumentów i gazet. Wśród biuletynów PKP z lat 80. i starych czasopism znajduję widokówkę z Mielna, w której pani Jurczykowa serdecznie pozdrawia całą załogę stacji PKP w Tłustomostach. Już na pierwszy rzut oka widać, że nieczynny od lat budynek stał się bazą dla imprezowiczów i tych, którzy znajdują tu schronienie na noc. – Kręcą się tu takie wytatuowane smyki, wolę na stację nie zaglądać, żeby nie mieć problemów. Mam na podwórku dwa psy to nas pilnują – mówi Paweł Kucaj, który był toromistrzem. Do Tłustomostów trafił w 1979 roku, gdy dostał tu pracę i dom. Pamięta, że na pierwszym piętrze stacji mieszkał zawiadowca z rodziną, a na parterze pracowała kasjerka. – Zanim tu przyjechałem podlegałem dyrekcji w Katowicach, jeździłem po całej Polsce i naprawiałem tory. Po 42 latach pracy na kolei dostałem 380 złotych – mówi rozgoryczony i dodaje: – Jak mi dali to służbowe mieszkanie to płaciłem PKP 18 zł czynszu miesięcznie, a teraz jest tego koło 600 złotych. Całe życie robiłem i żyłem na tej kolei, to i tu pewnie oczy zamknę, bo gdzie teraz na starość iść? – kwituje pan Paweł.
Stacja Baborów (24,372 km)
Budynek stacji, z godłem Polski na frontowej ścianie, znacznie lepiej prezentuje się od strony torów. Z tyłu, po rozsypujących się schodach można wejść na parter, gdzie jeszcze niedawno była poczekalnia i kasy, a dziś w pustych pomieszczeniach została tylko waga kolejowa. Na piętrze mieszkają jeszcze cztery emerytowane rodziny kolejarskie, które dostały tam mieszkania służbowe. – Takie mieszkania były przyznawane pracownikom PKP, którzy w razie jakiejś awarii musieli być pod telefonem – tłumaczy Henryk Pająk, który przyjechał do Baborowa z rodzicami w 1945 roku z Kieleckiego. Cała rodzina była związana z PKP. – Na kolei pracował mój ojciec i brat, więc i ja wybrałem szkołę kolejową w Kędzierzynie. Po trzech latach pracy na parowozie przeszedłem do pracy przy utrzymaniu torów i niestety dzięki niej mieszkam tu do dziś – tłumaczy. – Niestety? – Płacimy 4,40 zł za metr kwadratowy, a mieszkamy w walącym się przedwojennym budynku bez centralnego ogrzewania. Ale co mamy zrobić? Dokąd pójść? Szwagier pana Pająka, Henryk Konopacki też związany był z koleją. – Pracowałem w pociągu ratunkowym. Zjeździłem całą Polskę, a za każde nadgodziny i święta dostawałem dobre pieniądze. W Ustroniu Morskim mieliśmy swój ośrodek, który trzeba było wyremontować przed sezonem. Spędzałem cały miesiąc nad morzem i jeszcze mi za to płacili – opowiada. Obaj panowie pamiętają czasy, gdy w Baborowie była stacja węzłowa, z której odchodziły pociągi do Raciborza, Głubczyc, Kędzierzyna-Koźla i Pilszcza. – Poczekalnia była zawsze pełna, a my czuliśmy się dumni z kolejarskiego munduru. Bo proszę pani kolejarz to był wtedy ktoś. Dobrze, że mój ojciec nie dożył tych czasów, gdy kolejarzom odebrano dumę i szacunek – podsumowuje pan Pająk.
Stacja Głubczyce (37,700 km)
Maria Pilipczuk pamięta jak w latach 70. jeździła z dworca w Głubczycach do Racławic Śląskich. Z pierwszą stacją na tej trasie – Głubczyce Las ma zaś piękne wspomnienia. – Była tu restauracja „Marysieńka”, do której przyjeżdżało się pociągiem na dancingi. To był lokal, który należał do Społem, miał podświetlany parkiet, świetną kuchnię i sławę, która przyciągała tłumy z okolicy – relacjonuje pani Maria. Dziś przyjeżdża tu z rodziną do lasu Marysieńka, a przy okazji ogląda co zostało po stacji i restauracji. – Szkoda tych miejsc, ale najbardziej szkoda dworca w Głubczycach. Został tak zaprojektowany, by przypominał lokomotywę. W Europie były tylko dwa takie budynki: w Głubczycach i Salonikach, ale po wojnie ocalał tylko nasz – mówi pani Maria. Zabytek jest naprawdę piękny. Ponad 20-metrowa wieża, na której kiedyś mieścił się punkt widokowy, imituje komin parowozu. Parter i piętro to kocioł maszyny, a nadbudówka to kabina maszynisty. Urok budynku docenili producenci z USA, którzy w kwietniu 1989 roku nakręcili tu kilka scen dramatu wojennego „Triumf ducha” w reżyserii Roberta M. Younga, z Willemem Dafoe. W roli dworca budynek już raczej nie zagra. W ubiegłym roku gmina sprzedała go firmie Belmako, która chce w nim prowadzić działalność handlowo-usługową.
Katarzyna Gruchot