Harleyowiec, który szefuje ginekologii
Duże, silne, a przy tym piękne maszyny, których moc silników najlepiej poczuć można na bezkresnych drogach Stanów Zjednoczonych, to marzenie każdego motocyklisty, dla którego taka podróż ku wolności, wydawać może się jednym z najciekawszych wyzwań w życiu. Na amerykańską, prawdziwie męską przygodę zdecydował się lek. med. Dariusz Kujawski, ordynator oddziału ginekologii i położnictwa raciborskiego szpitala.
– Czy od dawna interesuje się Pan motocyklami?
– Pierwszy motocykl kupiłem w 2000 r. Wcześniej nie jeździłem, a moje zainteresowania tymi maszynami z dzieciństwa odżyły, gdy wraz z synami oglądaliśmy je w czasopismach i salonach. Miałem trzy lata, kiedy wujek woził mnie na motocyklu WSK. Na głowę zakładał kask orzeszek, a mnie sadzał na bak. Bardzo się bałem, na drodze były kocie łby i cały czas miałem wrażenie, że spadnę. Chyba jednak coś we mnie pozostało, ponieważ z czasem jeżdżenie na motorze zaczęło mi się podobać. Dotychczas miałem trzy maszyny, zawsze w stylu amerykańskich chopperów. Pierwszą była yamaha virago, drugą – suzuki intruder, a dziś jeżdżę na używanym, ale topowym harley’u.
– Takie „rumaki” z pewnością kuszą do częstych wyjazdów?
– Zwykle na swym motorze „kręcę” się po okolicy. Ponieważ należę do Klubu Lekarzy Motocyklistów „Doctor Riders”, czasami z kolegami jeździłem po południowej Polsce, czasami organizowaliśmy wypady na Słowację i do Czech. Przed trzema laty jeden z moich kolegów motocyklistów zaczął nas namawiać na wyjazd do Ameryki. Początkowo tylko o tym rozmawialiśmy, gdyż ciągle ktoś się wykruszał. W końcu natrafiliśmy na firmę, która takie wyjazdy przygotowuje: proponuje trasę, wypożycza motocykle, rezerwuje noclegi, odbiera z lotniska. Za pierwszym razem pojechaliśmy w licznej, bo 15-osobowej grupie z południa Polski. Do wyjazdu musieliśmy przygotowywać się z rocznym wyprzedzeniem. Zainteresowanie jest tak duże, że przy pierwszej próbie rezerwacji miejsc, lista uczestników była już zamknięta.
– Dwukrotnie już Pan podróżował po Stanach?
– Pierwszy raz w marcu zeszłego roku, a drugi raz w marcu w tym roku. Powiedziałem żonie, że moje wyjazdy motocyklowe do Stanów staną się taką świecką tradycją (śmiech). Po raz drugi pojechaliśmy indywidualnie, w pięć osób, w inną niż poprzednio część Stanów Zjednoczonych.
Za pierwszym razem przemierzaliśmy Arizonę, Nevadę i Kalifornię, w sumie prawie 3 tys. km. Wystartowaliśmy z Phoenix, drogą na północ w okolice Grand Canyon, a stamtąd odcinkami popularnej Route 66 przez Tamę Hoovera, Vegas, Pustynię Mohave, dojechaliśmy do Los Angeles, a potem wzdłuż Pacyfiku w stronę San Diego i Palm Springs, wróciliśmy do Phoenix.
Na pustyni Mohave przytrafiła się nam stłuczka motocyklowa. Na szczęście nic bardzo poważnego, jeden z uczestników złamał rękę, drugi potłukł się. Pomoc była szybka, profesjonalna, ale i bardzo kosztowna. Szeryf, który przyjechał na miejsce zdarzenia ściągnął helikopter. Nie wiem, czy ubezpieczalnia pokryła wszystkie koszty wypadku. Nauczeni doświadczeniem, przy następnym wyjeździe wykupiliśmy już znacznie wyższe ubezpieczenie.
– A drugi wyjazd?
– Za drugim razem wpadliśmy na pomysł, aby pojechać na zlot motocyklowy w Daytona Beach. Co roku zjeżdża tam pół miliona motocyklistów z całego świata. Już w samolocie siedziało dużo osób w ciuchach motocyklowych, które z całej Europy przez Frankfurt leciały do Stanów. Na zlot przyjeżdżają jednak przede wszystkim Amerykanie, nawet spod kanadyjskiej granicy. Zlot trwa siedem dni, nikt nie spędza tam jednak całego tygodnia. Motocykliści przyjeżdżają i wyjeżdżają. W ciągu dwóch tygodni naszej podróży po Florydzie, w Daytona spędziliśmy dwa dni.
Amerykański zlot jest inny niż te europejskie, przypominające pikniki. Miasto opanowane jest przez motocyklistów, parkingi podziemne zapełnione są motorami, na większości hoteli widnieją wywieszki „bikers only” (tylko dla motocyklistów), „for bikers”. W ciągu dnia słychać huk silników i hałas, ponieważ w Daytona, od wczesnych godzin rannych do późnych wieczornych ludzie w różnych dziwacznych strojach jeżdżą na motorach po głównych ulicach. Policja i ochroniarze pilnują jednak porządku i bardziej rygorystycznie niż w Europie reagują, gdy np. ktoś zaczyna „palić” gumy na skrzyżowaniach. Stróże prawa bardziej liberalni są natomiast jeśli chodzi o głośność tłumików. Każde inne zachowanie naganne tłumione było jednak w zarodku. Wieczory przypominają zloty europejskie, jest muzyka rockowa na żywo, serwuje się piwo i whisky z lodem, organizowane są występy dziewczyn m.in. na wzór miss mokrego podkoszulka. Atmosfera jest niesamowita. Amerykańscy motocykliści są bardzo przyjaźni, łatwo nawiązują kontakty, nie czuliśmy się więc wyalienowani. Na Daytona Beach spotkaliśmy również ludzi z polskimi naszywkami na kurtkach – Polaków z Chicago. Zdziwili się, gdy dowiedzieli się, że jesteśmy Polakami z Polski.
– Pewnie fascynująca jest Floryda, znana większości z nas ze szklanego ekranu?
– Przejeżdżając Florydę zrobiliśmy ok. 2,5 tys. km. Dotarliśmy m.in. na Key West, do której to miejscowości wiedzie z Miami trasa US-1. Atrakcją jest most na archipelagu wysp Florida Keys – Seven Mile Bridge (Most Siedmiomilowy). Rozciąga się z niego widok na Ocean Atlantycki oraz Zatokę Meksykańską. Zobaczyliśmy dom – muzeum Ernesta Hemingwaya, byliśmy na bagnach Everglades, płynęliśmy airboatami (płaskodennymi łodziami napędzanymi śmigłami) do rezerwatu Indian Mikosuki, dotarliśmy na Cape Canaveral do Centrum Lotów kosmicznych NASA Kennedy’go na Florydzie.
– Motocykli nie zabieraliście panowie z Polski?
– Nie. Korzystaliśmy z wypożyczalni. Można wybrać tam dowolną maszynę, ale trzeba dokonać rezerwacji na kilka miesięcy wcześniej. W tym roku rezerwacji dokonywaliśmy z półrocznym wyprzedzeniem, a na miejsca czekaliśmy już na liście rezerwowej. Wszystko przebiega jednak bardzo sprawnie, lecąc wiedziałem jaki jest numer vin, a nawet kolor wybranego motocykla. Wypożyczane są głównie maszyny roczne lub dwuletnie. Wybrałem harley’a fat boy. W niektórych stanach można jeździć bez kasków. Dla bezpieczeństwa zawsze zakładam go oraz specjalną skórzaną kurtkę, pomimo, że taki gruby strój nie zawsze pasuje do warunków pogodowych. Na motocykl trzeba bardzo sprytnie się spakować, dlatego nie można zabierać ze sobą za dużo rzeczy.
– Czy amerykańskie drogi, które zwykle podziwiamy na filmach, faktycznie są takie dobre?
– Rzeczywiście są szersze i równe, gdy wróciłem do kraju odczułem to ze zdwojoną siłą. Na Florydzie, zatrzymując się na poboczach, można zobaczyć w rowach wygrzewające się aligatory. Nie ma też ekstremalnych ograniczeń prędkości dla motocyklistów, w terenie zabudowanym to 45 mil, a poza nim 70 mil, a więc ok. 90 km na godzinę. Na jazdę motorem, jeśli jeszcze chce się coś zwiedzić, to w zupełności wystarczająca szybkość.
Wyłącznie prosta droga w Stanach, to mit. W okolicach Grand Canyon są normalne serpentyny górskie i zakręty. Natrafia się też na warunki ekstremalne, np. na pustyni temperatura rano wynosi tylko 5ºC, a w południe 30ºC. Trzeba się odpowiednio ubrać, żeby potem mieć się z czego rozbierać. Nie można zapominać o wodzie, szczególnie gdy jedzie się w kasku oraz o tankowaniu, stacje benzynowe oddalone są od siebie o 100 mil.
– Czy można porównać obie wyprawy?
– Bardzo motocyklowy klimat panował w czasie pierwszej podróży. Pustynia Mohave, okolice Sedony, gdzie uwagę przyciągają czerwone skały znane z westernów i Preskott ze znanym z filmów saloonem braci Earb. Sam Kevin Costner wcielił się w filmową postać szeryfa Wyatta Earpa, jednego z najsłynniejszych na Dzikim Zachodzie rewolwerowców i stróżów prawa. Drogi są malownicze, szerokie, o długich prostych odcinkach z charakterystycznymi, ustawionymi wzdłuż nich słupami telegraficznymi. Czuje się tam tą niesamowitą przestrzeń.
– Czy wybierze się pan na kolejny motocyklowy wypad do Ameryki?
– Myślę, że tak. Szwajcarzy, którzy stali koło mnie w kolejce do wypożyczalni motocykli zachwalali tereny motocyklowe w Teksasie i Nowym Meksyku. Nie wiem, jednak czy pomysł mojego trzeciego wyjazdu spodoba się żonie. (śmiech).
Rozmawiała Ewa Osiecka