Zwierzyniec który łączy pokolenia
Pierwszy raz trafiłam tu pod koniec lat 70. podczas wakacji spędzanych u cioci. Pamiętam Kamieniok, na którym można było pływać kajakami i zoo, które na małej dziewczynce zrobiło ogromne wrażenie. Po ponad 20 latach do Obory zabrałam mojego małego synka, który był równie zachwycony jak ja kiedyś. Od tej pory w naszym rodzinnym albumie pojawiały się kolejne pamiątkowe zdjęcia z pobytu w zoo. My się na nich zmienialiśmy, ale miejsce, które od lat łączy pokolenia pozostaje wciąż to samo.
Reglamentowany cukier dla konia
Hubert Kretek, który pełni dziś funkcję dyrektora Arboretum, czeka na mnie w swojej siedzibie znajdującej się nieopodal zoo. W domu obok do dziś mieszka jego mama, która razem z ojcem przeprowadziła się do Obory w 1955 roku. Pan Hilary pochodził z Lubomi, ale z lasem miał kontakt od dziecka, bo jego ojciec był zapalonym myśliwym. Już jako 14-latek trafił do znajdującego się na obszarze gminy Lubomia Leśnictwa Światłowiec, gdzie odbywał praktyki. Po skończeniu gimnazjum i liceum leśnego w Zwierzyńcu na Lubelszczyźnie dostał nakaz pracy w Leśnictwie Ochojec w Rybniku, skąd przeszedł do Leśnictwa Głubczyce Las. Gdy dowiedział się o wakacie w Oborze, od razu zdecydował się na kolejne wyzwanie. – Nie było tu wtedy żadnych warunków do zamieszkania. W miejscu gdzie dziś znajduje się mój rodzinny dom, wcześniej był budynek gospodarczy, w którym mieściła się m.in. obora. Rodzice zaczynali właściwie od początku. Nie było dróg dojazdowych, telefonów ani prądu, a najbliższy dom stał na Dębiczu, tam gdzie dworzec, dlatego ja zostałem z babcią w Syryni i dołączyłem do rodziców dopiero w 1963 roku – tłumaczy pan Hubert. Jego ojciec, wraz z komunalnym lasem dostał przedwojenną skocznię narciarską i tor saneczkowy. Wkrótce powstał też tzw. Kamieniok, czyli staw, który zakładał pan Hilary, a później zagospodarował Polski Związek Wędkarski, tworząc tam bazę rekreacyjną z kajakami i rowerkami wodnymi.
Mieszkanie i praca w tym samym miejscu miały swoje plusy, ale pan Hubert widział też sporo minusów. – Pracownicy zaczynali pracę o 7.00 a kończyli o 15.00 więc popołudniami i w weekendy musiałem ojcu pomagać sam. Wstawał o 5.00 rano i nie mógł się nadziwić, że o 7.00 jeszcze mogę spać – mówi ze śmiechem i dodaje: – Dziadek był myśliwym, tata leśnikiem a mama zootechnikiem, więc właściwie nie miałem wyboru, wszyscy wbijali mi do głowy, że i ja powinienem wybrać taką drogę zawodową – mówi pan Hubert, który skończył technikum leśne w Brynku, a później wydział leśny Akademii Rolniczej w Krakowie.
W 1980 roku trafił na staż do ojca. – Lekko nie było. Musiałem pracować lepiej niż inni, bo ode mnie wymagał zawsze więcej. Pracowaliśmy razem 16 lat aż do jego emerytury. Potem, kiedy miał już więcej czasu dla siebie, chętnie mi pomagał. To było ogromne odciążenie, bo zawsze był na miejscu i wiedziałem, że mogę na niego liczyć – opowiada leśnik.
Zoo było oczkiem w głowie pana Hilarego, który lubił wszystkie zwierzaki i tradycyjnie w wigilijny wieczór dzielił się z nimi opłatkiem. – Pamiętam czasy głębokiego kryzysu, kiedy wynosił ukradkiem z domu będący wówczas na kartki cukier w kostkach i dawał go koniom – wspomina pan Kretek. Jeśli chodziło o dobro zwierząt, pan Hilary korzystał z wszystkich możliwości by im pomóc. – Kiedy jeden z osłów cierpiał z powodu marskości wątroby, ówczesny weterynarz, który stosował często domowe sposoby leczenia, zalecił nam uśmierzanie jego bólu wódką, która była wtedy również towarem reglamentowanym. Chodził potem wężykiem, ale przynajmniej nic go nie bolało – mówi ze śmiechem pan Kretek.
O Hipolicie, który nie poznał się na prezydencie
Na pomysł, by w Oborze zrobić zoo pan Hilary wpadł w 1975 roku. Na początku powstał wybieg i trzy woliery, które zaprojektowała pani Szpakowska-Wróbel z miejskiego wydziału architektury. Wkrótce okazało się, że zakup zwierząt w czasach PRL-u nie jest wcale rzeczą prostą. Na szczęście z pomącą przeszli państwo Gucwińscy, którzy z wrocławskiego zoo podarowali Oborze kuca szetlandzkiego, osiołka, kaczki krzyżówki i bażanty. – Tego konia dostaliśmy dlatego, że nikt inny go nie chciał. Bela była wcześniej u jakiegoś weterynarza, który miał małe dziecko. Była o nie tak zazdrosna, że porwała je kiedyś razem z wózkiem, więc trafiła do zoo. Tam też długo nie mogła się zaaklimatyzować, więc gdy nadarzyła się okazja, pozbyli się jej – mówi pan Kretek. Z osłem wiąże się z kolei inna ciekawa historia. Zanim Hipolit trafił do Wrocławia, trzymany był w jakimś zakładzie zamkniętym dla psychicznie chorych i od tej pory miał odrazę do wiader, które najprawdopodobniej zakładano mu na głowę, oraz ludzi w kitlach. Te pierwsze niszczył, a drugich atakował. – Wszedł kiedyś na wybieg prezydent Batora, który chodził zawsze w jasnym prochowcu. Osioł rozpoznał w nim kogoś ze służb medycznych i tak go pogonił, że dosłownie w ostatniej chwili naszemu gościowi udało się uciec – wspomina ze śmiechem pan Hubert.
Wkrótce zoo wzbogaciło się o kolejne cztery woliery, a oprócz mieszkańców Raciborszczyzny zaczęły je odwiedzać wycieczki z innych krajów. Gościom z NRD tak się tu spodobało, że przysłali w podziękowaniu kaczki mandarynki i karolinki. Pojawiła się też lama, która trafiła do Obory z zoo w Opolu. – Urodziła się z nietypowym zgryzem i inne lamy od razu ją odrzuciły. Żyła więc osobno i najprawdopodobniej jej opiekun brał ją nieraz na barana, bo tak się do takich pieszczot przyzwyczaiła, że po przyjeździe do Raciborza, za każdym razem witała mnie z radością i od razu właziła mi na plecy, a była coraz większa – mówi pan Hubert. Bela zdechła w ubiegłym roku i była chyba najstarszą lamą w Polsce.
Ponieważ zoo ma licencję na ośrodek rehabilitacji zwierząt, trafiają tu często ranne ptaki, np. jastrzębie. – Dostarczamy im wtedy paszę z mikroelementami, witaminy i jeśli potrzeba odpowiednie antybiotyki. Strusiom podawaliśmy nawet banany i serki. Jeden z supermarketów oddawał nam przeterminowane produkty i nasze zwierzęta chętnie je jadły – wyjaśnia pan Hubert.
Pogotowie Obora
Gospodarz zabiera nas do zoo, a po drodze opowiada zabawną historię z szopami, które kiedyś tu mieszkały. – To są zwierzęta nocne, które w dzień śpią. Zazwyczaj zaszywały się wtedy w miejscu, gdzie była podwójna siatka. Ludzie, nie mogąc ich dojrzeć, wciąż alarmowali nas, że one uciekły. W końcu musieliśmy postawić tablicę z napisem: Szopy śpią w siatkach. Prosimy nie dzwonić – wspomina pan Kretek. Inne interwencje dotyczyły głodzenia zwierząt. – One dostają treściwą paszę, ale są łase na łakocie, więc gdy ludzie dokarmiają je jabłkami czy marchewką, zawsze chętnie podchodzą. Mieliśmy z tego powodu sporo interwencji, bo ludziom wydawało się, że są niedokarmione – opowiada leśnik. Przedszkolaki przynoszą nieraz sianko w plecaczku, albo marchewkę, ale był kiedyś taki przypadek, że ktoś nakarmił sarnę kawałkami chleba, w którym ukryte były igły. Odkrył to dopiero pracownik zoo po tym, jak przebiły jej jelita. Na szczęście takie zdarzenia rzadko mają miejsce, choć fascynacja zwierzętami bywa tak ogromna, że niektórzy postanawiają zabrać je ze sobą do domu. – Przychodzą kiedyś kolejarze i pytają czy osła nam nie brakuje, bo jeden leży w dziurze niedaleko torów. Okazało się, że został skradziony, ale swoim oprawcom w nocy uciekł i próbując odnaleźć drogę do zoo, wpadł do dołu – wspomina pan Hubert. Zwierzęta instynktownie czują, że Obora to miejsce, w którym zawsze znajdą pomoc. – Dwa lata temu przyszedł do nas dzik, którego rano znaleźliśmy śpiącego przed wejściem na wycieraczce. Oddychając strasznie rzęził i weterynarz stwierdził, że ma zapalenie płuc. Kuba przez dwa tygodnie dostawał od nas mleko z antybiotykiem. Nie pozwolił się dotknąć, ale naszą pomoc przyjął i jak tylko poczuł się lepiej, wrócił do lasu – wyjaśnia leśnik.
Oborę odwiedzają też lisy, zające, borsuk i bażanty. – Na wiosnę przechodziło tędy siedemnaście jeleni. Na szczęście zabawiły krótko, bo gdyby dostały się do naszego Zaczarowanego Ogrodu, nic by z niego nie zostało – mówi leśnik. Właśnie z tego powodu dziki są przez pracowników Arboretum dokarmiane w pięciu paśnikach usytuowanych na górze lasu, by niżej nie schodziły. Jeszcze do niedawna do zoo w Oborze trafiały wymagające opieki bociany. – Od kiedy zmieniła się ustawa o ochronie przyrody nie wszystkie zwierzęta możemy tu trzymać, dlatego bociany odsyłamy do Leśnego Pogotowia w Mikołowie.
Osioł symulant
Na wybiegu dla osiołków obserwujemy Pelę i Lolka, które przyjechały do zoo z domu rodzinkowego w Rybniku oraz Gintera, który trafił tu z pałacu w Wojnowicach. Zbyt głośno ryczał i w nocy zakłócał sen mieszkańcom wsi, ale z kolegami dobrze się dogaduje, więc mogą mieszkać razem. W wolierach oglądamy bażanty i kaczki. Właśnie się pierzą, więc nie wyglądają najlepiej, ale paw dumnie rozkłada ogon, a właściwie to co z niego zostało, i pozuje do zdjęć. – Pawie są naszymi najlepszymi strażnikami. Gdy tylko dzieje się coś niepokojącego, na przykład wejdzie ktoś na teren zoo z psem, one alarmują nas krzykiem – tłumaczy pan Kretek.
Przy jednym posiłku spotykamy trzy konie szetlandzkie i dwa osły. Szetland Max, co rzadko się zdarza, pochodzi z ciąży bliźniaczej. W tej grupie to najbardziej twardy charakter. Ustala wszystkie zasady i pilnuje granicy, której nie mogą przekroczyć osły. Najstarszy z nich wygląda zresztą na takiego, który na żadne fortele nie ma już siły, ale pracowników zoo już nieraz zaskoczył. – Znaleźliśmy go kiedyś leżącego na wybiegu. Wezwałem weterynarza, bo myślałem, że to już jego koniec i trzeba go będzie uśpić. A nasz osioł gdy tylko go zobaczył, zerwał się na równe nogi i od tej pory po niedawnej jego niedyspozycji nie został nawet ślad – opowiada ze śmiechem pan Hubert i tłumaczy, że choć nie ma do zwierząt tyle serca co ojciec, one garną się do niego same. I nie ma w tym nic dziwnego, w końcu zwierzę zawsze wyczuje dobrego człowieka.
Tekst Katarzyna Gruchot zdjęcia Jerzy Oślizły