„Wielki dzwonnik” tanio skóry nie sprzedał
- Już przed wyjazdem z Polski wiedzieliśmy, że pogoda nie będzie za ciekawa. W schronisku potwierdziły się nasze obawy. Mgła, silny wiatr, deszcz i perspektywa opadów gradu – tak, to zdecydowanie nie była aura sprzyjająca wędrówce po takich górach. Mimo to stwierdziliśmy: skoro już tutaj jesteśmy – żal byłoby nie spróbować wejścia na szczyt – relacjonuje po powrocie do kraju raciborzanin Tomasz Jabłonka, który wspólnie z kolegami – Andrzejem Czechem i Michałem Grzeszczukiem zdobyli najwyższy szczyt Austrii – Großglockner.
- Großglockner należy do Korony Europy. Ma wysokość 3798 metrów n.p.m. i znajduje się w Centralnych Alpach Wschodnich. Jest drugim co do wybitności szczytem górskim w Austrii – wyjaśnia Jabłonka i ze szczegółami wspomina swoją wędrówkę…
Zła prognoza
Z Raciborza wyruszamy o 6:00 w niedzielę. Już o 17:00 docieramy do miejscowości Kals na parking , który znajduje się 1918 m. n.p.m. Tam pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy - nie ma sensu brać ze sobą między innymi namiotów czy śpiworów, po czym wyruszamy w kierunku schroniska Stüdlhütte – 2802 m. n.p.m., do którego docieramy po kilku godzinach. To malowniczo położone miejsce, w którym panuje niezwykła atmosfera. Czujemy się tam nie jak w schronisko, ale w ekskluzywnym hotelu – cisza, spokój, wszędzie czysto, goście mają pełen komfort. Pracuje tam nawet kucharz, który w twarzowym kitlu i czapie szefa kuchni przyrządza wyśmienite potrawy. Nocleg w takim schronisku to koszt 12 euro jeśli jest się członkiem Klubu Alpejskiego Alpenverein . W schronisku sprawdzamy jeszcze prognozę pogody – nie jest optymistyczna. To nas nie zniechęca. Postanawiamy, że z samego rana podejmiemy się wejścia na szczyt…
Eh, ci przewodnicy
Poniedziałek to dzień próby. Wstajemy około 5:00, bardzo szybko jemy śniadanie. Pakujemy sprzęt i w drogę. W schronisku zostawiamy niepotrzebne rzeczy. Idziemy 2,5 – 3 godziny do ostatniego schroniska na trasie – Erzhog- Johann- Hütte. Tam okazuje się, że w przeciągu czterech godzin pogoda ma się załamać. My i tak wiemy, że podejmiemy próbę – po coś tutaj w końcu przyjechaliśmy, a czasu mamy wystarczająco, aby zdobyć tę górę. Ruszamy z 3454 m. n.p.m., bo na takiej wysokości położone jest schronisko. Wieje silny wiatr, zaczyna padać deszcz, idziemy po śniegu bardzo stromą drogą. Pod skałą zostawiamy raki i czekany i rozpoczynamy wspinaczkę. Nie jest łatwo, i przyznam szczerze, że nie spodziewaliśmy się, że czeka nas wejście po tak trudnym terenie. Na czym polega trudność? Są silne ekspozycje, przepaście, pogoda także nie ułatwia zadania. Mimo wszystko, zaskakuje mnie spora liczba ludzi na trasie. Wielu nas pozdrawia, wita się z nami, rozmawiamy, jest bardzo sympatycznie. Część osób weszła na szczyt, ale jest spora grupa, która zawróciła ze względu na złe warunki. Wyjątkiem są austriaccy przewodnicy, którzy prowadzą na górę swoich klientów, którzy za tak nieprofesjonalną opiekę płacą im średnio 400 euro za jedno wejście na szczyt. Jeden z przewodników powoduje niesamowite niebezpieczeństwo na trasie – czuje się bezkarny, na siłę ciągnie swych klientów za sobą, nie patrzy na innych ludzi, plącze liny. Gdy zwracamy mu na to uwagę, udaje, że nas nie widzi. Aż w końcu… na bardzo wąskiej przełęczy z ogromnymi przepaściami po obu stronach, między niższym szczytem góry Kleinglockner a szczytem właściwym, przewodnik potyka się i tylko dzięki temu, że go łapiemy, nie dochodzi do tragedii. Dziękuje i przestaje szarżować, dzięki czemu możemy w spokoju wejść na szczyt. Tam spędzamy niecałe 10 minut. Przejrzystość jest bardzo mała, wokół widzimy praktycznie jedynie mgłę, więc nie ma sensu przebywać tam dłużej.
Nagroda za uratowanie życia
W drodze powrotnej znajduję odznakę przewodników alpejskich i śmiejemy się z chłopakami, że Anioł Stróż tego przewodnika zdjął mu tą odznakę i podrzucił nam za uratowanie go. W drodze w ogóle spotykamy osoby z całego świat, najwięcej oczywiście Austriaków, Francuzów, Niemców, Włochów i Rumunów, z każdym z nich można w przyjaźni porozmawiać. Niewielu jest Polaków, i to bardzo nas dziwi.
Następnego dnia planujemy jeszcze jedną wyprawę, ale pogoda nam to niestety uniemożliwia. Wracamy do domu we wtorek wieczorem.
To była krótka, ale ciekawa i intensywna przygoda. Za rok kolejna – tym razem próba zdobycia Matterhorn. Tą górę mieliśmy zdobywać w tym roku, ale w ostatnim momencie jeden z naszych wspinaczkowych partnerów wycofał się z wyprawy ze względu na sprawy zawodowe i tym sposobem postanowiliśmy zdobyć „Wielkiego Dzwonnika”.
Wojciech Kowalczyk
Tomasz Jabłonka