Byłem umarły, a oto żyję …
ks. Jan Szywalski przedstawia
Siedemdziesiąt lat temu, marzec 1945 r. nad Odrą.
Leżeli w rowie przeciwczołgowym, ściśnięci i wtopieni w gliniane błoto. Nad nimi przelatywały kule i granaty. Huk wybuchów; przy każdym kulili się mocniej. Byle tylko nie uderzyło w ich wykop, byle przeżyć! Na razie żyli. Nagle armaty ucichły, za to słychać było ryk silników czołgowych i okrzyki „Hurra!” Ruszyła ofensywa. Może Rosjanie ich nie zauważą, może ominą, może nie przygniecie czołg!
Wtem stanęło nad nimi trzech zdyszanych czerwonogwardzistów; pepeszki skierowane w nich;
– Ruki w wierch! – ryknął jeden.
Podnieśli ręce zanim zdołali się podnieść z lepkiego błota.
– Wychodij!
Będą strzelać? Na razie w nich celują. Wygramolili się z błotnego dołka, niepewni, czy teraz dostaną kulę w głowę. Tamci gaworili krótko między sobą.
– Idiotie! Wpierd! Dawaj, dawaj! – pepeszką wskazał jeden kierunek. Z podniesionymi rękami szli w tył frontu, a właściwie biegli pochyleni z rękami na głowie, ciągle niepewni, czy nie dostaną kuli w plecy.
August, Paul i Richard – trzej chłopi śląscy spod Raciborza, dwaj pierwsi starsi wiekiem dlatego uniknęli wehrmachtu, Richard był młodszy, ale też nie poszedł na wojnę, bo był niezbędny w transporcie III Rzeszy. Gdy front się zbliżał, powołano ich do volksturmu, kazali najpierw kopać rowy, potem dali do ręki karabiny i pancerfaust i kazali bronić mostu. W ostatniej chwili przyszli saperzy, lecz już nie zdążyli wysadzić mostu i radzili: – Haut ab!– uciekajcie! Byli jednak zbyt niedoświadczeni i za starzy na szybki skulony bieg przez miękkie pola. Porzucili karabiny, wpadli do najbliższego rowu i starali się być niewidoczni. Byle przeżyć i wrócić do domu! Nie, nie chcieli być bohaterami, nie chcieli ginąć dla führera i vaterlandu. Kazali kopać rowy, to kopali, ale nawet nie zdążyli strzelić.
Zaprowadzono ich do zgrupowania jeńców. Pod gołym niebem, otoczonych płotem z drutów kolczastych, siedziało lub stało może sto jeńców; jedni w mundurach, inni, podobnie jak oni, w cywilu. Wszyscy brudni i zziębnięci. Rosjanin wypchnął ich w obejście, kopnął ostatniego i odszedł.
– Masz papierosa? – błagał ktoś z nowo przybyłych. Napięcie trochę ustało, nieco odetchnęli. Na razie żyją. Po chwili dawały o sobie znać głód i zmęczenie, ale nie dało się usiąść czy położyć. Wieczorem przyniesiono im wodnistą zupę.
Nad ranem obmacano ich, czy nie ukrywają broni, kazano ustawić się w szereg i odmaszerować. Wzdłuż drogi były rozbite czołgi i samochody, porzucona broń i skrzynie po amunicji, gdzieniegdzie nie pochowane trupy.
Doszli do większego skupiska jeńców i internowanych. Kilka dni oczekiwania, głód, zimno, mokro. Byli nieogoleni i brudni, starali się resztkami śniegu wytrzeć twarz i ręce.
Znowu kazali maszerować, ruch rozgrzewał, ale targał głód: jeść! Jeść! Napełnić żołądek! Brak sił, kroki robią się ociężałe, nogi szurają po ziemi. Nie wolno upaść, bo zastrzelą. Z obu stron idą ich opiekunowie z pepeszkami. Doszli do Łabęd.
– Dziś Wielkanoc – podpowiedział August. Ich trójka trzymała się razem. Wielkanoc! Rezurekcja… Zwykle nosił baldachim. Potem było uroczyste śniadanie w domu, dzieci szukały zajączka. Co robią w tym roku? Chyba siedzą jeszcze w piwnicach, może najgorsze ominęło?
Po kilku dniach załadowali ich do wagonów, na placu pozostało kilka trupów. Bydlęce wagony, było trochę światła i powietrza przez górne otwory. Stali ściśnięci i dokuczał głód, głód...
Jechali długo, na wschód. Czasem się zatrzymali, dano wiadra z zupą i kazano wyrzucić zmarłych. Było luźniej... W miarę posuwania się na wschód wracał zimowy krajobraz: na polach brudny i mokry śnieg.
Rozkaz wysiąść. Wokół wysokie drzewa tajgi, szumiące w przedwiosennym wietrze. Ostre komendy odbijały się od ściany lasu. Wpierw musieli się sami ogrodzić. Stawiali słupy w zmarzniętą ziemię i łączyli je kolczastym drutem. Nie byłoby trudno uciec, ale dokąd? Przez niekończące się lasy pełne wilków?
Jedyny budynek służył za komendanturę i skład narzędzi. Oni musieli na razie spać na ziemi. Odgarnęli śnieg, rozpalili ognisko z gałęzi zwalonych drzew aż ziemia stajała i błoto wyschło. Na ogrzanej ziemi ułożyli się jeden obok drugiego, leżąc na boku i grzejąc się wzajemnie. Co jakiś czas budzili się i razem przewracali na drugi bok. Najgorzej, gdy przysypywał ich śnieg, lub ubrania przesiąkały wiosenną wilgocią.
Z rana maszerowali do pracy. Zwalali drzewa, odciosywali gałęzie, cięli na równe kłody i zaciągali na miejsce obok torów.
Sami dla siebie postawili baraki, tak, że gdy przyszła następna wczesna zima, mieli przynajmniej dach nad głową. Jedzenie prawie zawsze to samo: chleb i słonina. No i był przydział machorki – za mało dla „kurzoków”, niepotrzebny dla niekuriaszczych. „Gdy sobie zapalę, nie potrzebuję jeść” – oszukiwali się palący, więc był handel papierosów za chleb. Mało kto z palaczy przeżył.
Zżerały ich wszy i choroby. Co jakiś czas wzięto ich ubrania do dezynfekcji, a ich zapędzano do łaźni, ale dużo to nie dało. I zżerała ich tęsknota. Co w domu? Czy przeżyli front? Wiedzą, że żyjemy?
W 1947 r. mogli pisać do domu. Na otwartych kartach i określoną liczbę słów. Pisali, że jest im dobrze i wszystko w porządku, bo wiedzieli, że cenzurują.
Minął rok, drugi, trzeci. Było ich coraz mniej. Dopiero w 1949 r. były pierwsze zwolnienia do domu. Znów powiało nieśmiało wiosną, gdy komendant wyczytał ich nazwiska, kazał przyjść po bumażkę i gotować się do jazdy. Do domu! Przeżyli!
Wagon doczepiono do pociągu z drzewem. Jechali długo – byle teraz nie zemrzeć w drodze! Niektórzy nosili w sobie tyfus, niektórzy dostali biegunkę. Wreszcie były Gliwice, Kędzierzyn, Bierawa... polskie napisy, ale znajome okolice. Gdy wysiedli, pożegnali się krótko, myślami byli już w domu.
Marika spojrzała na zbliżającego się człowieka, człapał, zataczał się ale wszedł do ich podwórka. Opuściła wiaderko.
– Richard?... Richard!!! – przywarła do niego, a właściwie on zawisnął na niej i płakali.
– Papa wrócił! – słyszał za sobą radosne krzyki.
– Pójdź Richardku; jutro Wielkanoc, pokażesz się w kościele.
– Dajcie mi jeść... – wyszeptał błagalnie.
Oblicza się, że z Górnego Śląska wywieziono do Rosji od 150 do 200 tysięcy mężczyzn. Pracowali w kopalniach lub w tajdze. Tylko co czwarty powrócił.
Napisano na podstawie wspomnień naszych ojców.