Auto w centrum życia Opolonych
W rodzinie Opolonych krąży anegdota, że gdy Szurkowski dowiedział się o wyczynach pana Benedykta to z rozpaczy połamał rower. Najstarszy z braci pokonuje na dwóch kółkach codziennie 100 kilometrów. On i jego młodszy brat Jan mogą zresztą wpędzić w kompleksy nie tylko sportowców. Jeżdżą świetnie na nartach, mają uprawnienia na wszystkie pojazdy jakie poruszają po ziemi i większość z nich znają od środka. Najważniejsze jest jednak to, że swoje pasje przekazali synom, którzy, tak jak ojcowie, swoje życie związali z Brzeziem.
Najlepszy biznes zaczyna się na podwórku
Samochodami bracia interesowali się od dziecka. Pierwszy traktor potrzebny do prac na polu rodziców złożyli sami. – W Brzeziu były wtedy dwa auta, a brat miał trzecie. Jeździł starą warszawą, którą sam naprawił – wspomina pan Jan, który jako 17-latek miał już własnego moskwicza 407. Wszystko za sprawą warsztatu, który bracia zrobili sobie w 1972 roku w garażu rodziców. Spotykali się w nim popołudniami, bo obaj jednocześnie pracowali i uczyli się w raciborskim Mechaniku. Benedykt pracował w Emie Brzezie jako mechanik samochodowy, a jego brat w dziale energetycznym, a następnie jako mistrz oddziału napraw lokomotyw w raciborskim PKP, ale to praca na rodzinnym podwórku sprawiała im najwięcej radości. – Pamiętam, że wracałem kiedyś ze szkoły samochodem i zatrzymał mnie milicjant, który pojechał za mną do domu. Wysiadł i na naszym podjeździe zobaczył sznur samochodów czekających w kolejce do warsztatu. Zapowiadały się problemy, bo ta działalność nie była nigdzie zgłoszona. Na szczęście z jednego z aut wysiadł nauczyciel historii, który we władzy rozpoznając zapewne swojego ucznia, krzyknął do niego: a ty czego tu nieuku szukasz? Milicjant zaczął się tłumaczyć i zniknął równie szybko jak przyjechał, a my byliśmy uratowani – wspomina ze śmiechem pan Jan.
W 1983 roku obaj panowie przeprowadzili się do wybudowanego wspólnie bliźniaka, przy którym powstały też warsztaty. Na początku pracowali jeszcze na pół etatu, ale głód zakładów mechaniki pojazdowej był tak ogromny, a klientów tak wielu, że po trzech latach na własny rachunek zaczął pracować pan Benedykt, a dwa lata później w jego ślady poszedł brat. – Przyznam szczerze, że w naszej firmie było jak za komuny, czyli wszystko mieliśmy wspólne, bez jakiegokolwiek podziału pracy. Jedynym celem było dobrze obsłużyć klienta – mówi pan Jan. Ponieważ warsztat znajdował się przy domu, kierowcy przyjeżdżali o każdej porze dnia i nocy w nadziei na szybką pomoc. Nie pomagało nawet niedzielne zamykanie bramy. Życie całej rodziny koncentrowało się na zakładzie. – Nasze żony pomagały nam prowadząc księgowość i wszystkie sprawy kadrowe związane z uczniami, których zaczęliśmy przyjmować na praktyki, a dzieci od samego początku bawiły się między autami i to nie zabawkami, ale prawdziwymi narzędziami – dodaje pan Benedykt.
Polskie Brzezie z japońską techniką
Jeszcze w latach 80. do naprawy malucha, żuka czy poloneza wystarczała im jedna skrzynka narzędziowa. Nawet samochody sprowadzane z Zachodu do czasu zainstalowania w nich sterowników elektronicznych były w zasięgu możliwości zwykłego mechanika. – Byliśmy wtedy zauroczeni toyotami. To były bezawaryjne samochody i wieloma z nich nasi klienci jeżdżą do tej pory – mówi pan Benedykt.
Warsztat musiał się jednak rozwijać. Niebawem na Rybnickiej powstała pierwsza kabina lakiernicza, sprowadzona z Niemiec, a pan Jan zaczął się w tej dziedzinie kształcić wyjeżdżając na liczne szkolenia do Szwajcarii i Niemiec. – Ta kabina kosztowała nas majątek, ale warto było w nią zainwestować. Żeby ją zobaczyć przyjeżdżały do nas wycieczki lakierników z całej okolicy, bo najbliższa znajdowała się w Żorach, a następna w Katowicach – mówi pan Jan, który razem z bratem robił kolejne uprawnienia mistrzowskie związane z mechaniką, blacharstwem i lakiernictwem. Początki były naprawdę trudne. – Jeśli dostawaliśmy samochód powypadkowy, albo po prostu skorodowany, w którym należało wymienić drzwi, to musieliśmy zdobyć blachę i sami je zrobić, bo nie było żadnych możliwości dokupienia części zamiennych. To było ogromne wyzwanie – mówi pan Benedykt a jego brat przypomina sobie wyprawy maluchem do Gliwic: – Wyjeżdżałem o 3.00 w nocy by zająć dobre miejsce w kolejce do sklepu firmowego. Kupowałem tyle blachy ile się dało i potem musiałem się głowić jak to dowieźć na Brzezie.
Początek lat 90. to dla tej branży okres bumu i możliwość sprowadzania samochodów z Zachodu. – Przywoziliśmy przede wszystkim toyoty, bo w Niemczech współpracowaliśmy z firmą, która sprzedawała takie roczne lub dwuletnie samochody. Ludzie do tej pory jeżdżą tymi samochodami i są z nich zadowoleni. Uruchomiliśmy też transport międzynarodowy i podjęliśmy decyzję o budowie nowego zakładu – wspomina pan Jan. Budową zajął się najmłodszy z braci Henryk, który miał wtedy firmę budowlaną, a teraz jest właścicielem stojącej obok restauracji.
Do historii przeszły już organizowane w tamtym okresie imprezy integracyjne dla pracowników i uczniów. Znając zacięcie sportowe Opolonych, wszyscy mogli się spodziewać ostrego wycisku. – Jesienią jeździliśmy na grzybobrania, a zimą na narty. Zorganizowanie dla kilkudziesięciu osób transportu, sprzętu i odzieży było ogromnym przedsięwzięciem, ale dawaliśmy radę – mówi pan Jan i pokazuje mi zdjęcia ze stoku, lasu i boiska. Te ostatnie za sprawą meczów piłkarskich, które rozgrywały między sobą drużyny blacharzy i lakierników. Prowadził je sędzia, który pracował w firmie Opolonych jako stróż.
Za kierownicą młode wilki
Spotykamy się 800 metrów od rodzinnego domu, gdzie powstał pierwszy warsztat braci. Dziś w nowoczesnym zakładzie, który został otwarty w 2000 roku pracuje 38 osób, a właściciele oddali stery w ręce synów. – Przychodzę tu nieraz wieczorem, żeby przeładować samochód transportowy i jak podjeżdżają kierowcy to biorą mnie za stróża. Klienci już z nami nie rozmawiają, chyba że ci, którzy robili u nas coś 20 lat temu. Reszta ma zaufanie do młodych – tłumaczy ze śmiechem pan Jan. A młodzi z pokorą dodają, że do ojców często przychodzą się poradzić.
Najstarszy z całej trójki Krzysztof, syn Jana, pamięta najlepsze lata dzieciństwa spędzane na podwórku. – Już jako 7-, 8-latki wsiadaliśmy do samochodów i udawaliśmy, że je prowadzimy. Kiedyś wpadliśmy na pomysł, żeby jeden z nich zepchnąć z górki. Ja siedziałem za kierownicą, a kuzyn pchał, ale pomyliłem hamulec ze sprzęgłem i maluch jednego z klientów zatrzymał się dopiero na naszej bramie. Na szczęście nic się nie stało, a rodzice nawet tego nie zauważyli – mówi ze śmiechem pan Krzysztof, który skończył Górnośląską Wyższą Szkołę Handlową w Piotrowicach a potem na Uniwersytecie Ekonomicznym w Katowicach zrobił studia podyplomowe z finansów. – Na studia dojeżdżałem codziennie z Raciborza samochodem, więc w warsztacie od razu to wykorzystali. Dostałem busa i musiałem po szkole robić zaopatrzenie – dodaje pan Krzysztof, który obecnie zarządza działem transportu.
Syn Benedykta – Tomasz pracuje w zakładzie od 2001 roku. Zaczynał w raciborskim Mechaniku, potem studiował na wydziale samochodowym Politechniki Opolskiej a na koniec zdał w Warszawie pomyślnie egzamin państwowy i został rzeczoznawcą samochodowym. – Przeniosłem się ze studiów dziennych na zaoczne i to było bardzo dobre posunięcie. Przestałem marnować czas, który mogłem poświęcić na pracę w warsztacie. Doświadczenie w branży ma dużo większą wartość niż wiedza teoretyczna, dzięki czemu ja po kilku latach byłem już fachowcem, a moi koledzy z roku zastanawiali się co robić w życiu – podsumowuje. Dziś w rodzinnej firmie odpowiada za dział blacharni i mechaniki. Samochody lubi, ale prywatnie o nich nie rozmawia, bo po codziennej pracy przy czterech kółkach ma ich po prostu dosyć. Najlepiej relaksuje się jeżdżąc na nartach i spędzając czas z żoną i dwójką dzieci.
O bracie Krzysztofa – Rafale wszyscy mówią że ma największą smykałkę do samochodów, bo jest najmłodszy. – Sprawdzam wszystkie nowinki w internecie. Fascynuje mnie głównie elektronika, ale w samochodzie najważniejsze jest to, żeby był ekonomiczny. Od 9 lat jeżdżę toyotą i uważam tę markę za niezawodną – podsumowuje absolwent Mechanika. Tak jak pozostali, ma już za sobą zdane egzaminy czeladnicze oraz mistrzowskie i mimo młodego wieku kieruje lakiernią.
Cała rodzina od lat związana jest z Brzeziem. – My jesteśmy już po tej stronie, gdzie zawsze była Polska. Tu się urodzili nasi rodzice, my i nasze dzieci, a teraz dołączyły wnuki. Skoro przeprowadzają się do naszej dzielnicy zamożni raciborzanie, to po co szukać innego miejsca na ziemi? – podsumowuje pan Jan i z dumą patrzy na brzeskie centrum życia Opolonych.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Paweł Okulowski