Spełniona przepowiednia 90-letniego Józefa z Rud
Rudy. 14 marca 90 lat temu przyszedł na świat mały Józef. Mieszkał z piątką rodzeństwa i rodzicami w Stodołach, niedaleko Rud.
Jego ojciec był górnikiem, matka zajmowała się domem. Mieli małe gospodarstwo, kilka zwierząt. Kiedy rodzina Wypchołów przeprowadziła się do Rud, Józef miał sześć lat. Akurat szedł do szkoły. Z tamtego okresy pamięta rektora Krauze, który był najbardziej surowy. – Szczególnie musieliśmy uważać, kiedy przyszedł do pracy w niebieskim krawacie w groszki – przypomina. Kiedyś przy szkole stał mężczyzna, który wyciągał dzieciom karteczki z wróżbami. – Na mojej pisało, że będę w życiu dużo podróżował. Wszystko się później sprawdziło! – dodaje jubilat.
Józef miał talent do matematyki, chciał zostać elektrykiem. Trafił jednak do szkoły-zakładu stolarskiego Hinterbergen, który mieścił się za dzisiejszym parkingiem przed rudzką bazyliką. Manualne zdolności przydawały się w przeróżnych sytuacjach. Naukę jednak musiał przerwać, gdyż trwała już wojna i Niemcy brali młodych do hufców pracy, a później do wojska. To był rok 1943.
Historia wojenna
Józef trafił pod Hamburg, gdzie po szkoleniu został mierniczym i trafił do specjalistycznej jednostki rakietowej. Było mu lepiej niż zwykłym piechurom, lecz gdy trafił ma front do Normandii, Niemcy akurat zaczęli się wycofywać pod naporem Aliantów. – Uciekałem z jednym kolegą, który przed woją był tramwajarzem. Gdy trafiliśmy do Brukseli, miasto było opustoszałe, a przed dworcem stał pusty tramwaj. On go jakoś uruchomił i ruszyliśmy nim w nieznane – wspomina 90-latek. Wysiedli przy małym, niedawno opuszczonym zameczku, gdzie postanowili przenocować. – Spaliśmy w luksusach, choć w założonych butach – wspomina. Dalsza ucieczka prowadziła m.in. przez Aachen, gdzie młody żołnierz zobaczył zniszczenia po amerykańskich zrzutach fosforu. W Kolonii widzieli główną katedrę, której dach przebiła bomba-niewybuch. W końcu znaleźli swoją jednostkę, która była wówczas określana jako nadzieja Hitlera. Mieli najnowocześniejsze rakiety. Gdy trafili do Apfeltrach zbliżała się Wielkanoc. Młody Józef został wysłany do znalezienia kwatery dla reszty. Święta spędzili u gospodarza. Jednostka została przeformowana, a Józef pewnego dnia wyruszył samochodem po amunicję do innej miejscowości. – Gdy wracałem, wszystkie drogi były obstawione przez Amerykanów. Zaczęli do nas strzelać. Wróciliśmy skąd jechaliśmy, ale i tam już nikogo z naszych nie było. To był już zmierzch wojny. Wspólnie z 11 osobami postanowiliśmy uciekać pieszo do Apfeltrach. Wszędzie były patrole Aliantów. My szliśmy 30 km przez trzy dni. Dotarliśmy na miejsce, ale było nas już tylko dwóch – opowiada. U znajomego gospodarza nocowali kilka dni, przy czym miejscowością administrowali już Serbowie. Jeden z nich, o imieniu Duszan, ostrzegł gospodarza, że szykują mu kontrolę. Józef uciekł z krewnym gospodarza do Monachium, gdzie znalazł schronienie u ich dalszej rodziny. – Tam był spokój. Byłem najmłodszy i wysyłali mnie po piwo. Mieliśmy rowery, nowe dokumenty, zbliżały się żniwa i postanowiliśmy pomóc gospodarzowi w Apfeltrach w polu – wspomina. Gdy jechali na wieś napotkali coś niezwykłego. – Pomimo że wszędzie było pełno Amerykanów, to w lesie natrafiliśmy na całą niemiecką jednostkę, pod bronią. Ich generał powiedział nam, że są gotowi ruszyć na Rosjan, co wydawało nam się bardzo dziwne. Wkrótce jednak ów generał zginął w wypadku samochodowym – dodaje.
Po żniwach, do byłych niemieckich żołnierzy, trafił rozkaz aby się zameldować w obozie Amerykanów. Tam sprawdzali czy ktoś nie miał na sumieniu poważnych przewinień. – Mnie wypuścili po trzech dniach. Znalazłem wujka, z którym wracałem do domu. Jechaliśmy pociągiem przez Pragę do Dziedzic pod Bielskiem. Na miejscu dostaliśmy dwie kromki chleba i pół halerza. W domu byłem 26 marca 1947 r. Rodzina była w komplecie. Wiedzieli wcześniej, że przyjadę bo wysłałem list do proboszcza – wyjaśnia mieszkaniec Rud.
Życie rodzinne
W 1947 r. Józef wziął ślub ze swoją sąsiadką, Anielą z domu Przybyła. Józef, poza stolarstwem, całe życie hodował pszczoły. Miał kiedyś 20 uli, których miodem zajadała się cała rodzina. Wszyscy uważają, że to właśnie dzięki tej diecie wszyscy u Wypchołów chodzili zdrowi. Zdrowie się przydało Anieli, która poza gospodarowaniem wychowała dwie córki i pięcioro wnucząt. Później małżonkowie jeździli do pracy na Zachód. Dzięki temu pomagali swoim córkom i wnukom. Żona Józefa odeszła w zeszłym roku, przeżyli razem 67 lat. Doczekali się pięciorga prawnucząt.
Być optymistą
Obecnie pan Józef nadal jest aktywny i w dobrej formie. Pracuje w ogródku, pali w piecu, dogląda kurek, a od roku jest pasjonatem nowych technologii. Opanował nowy telefon i komunikuje się z dziećmi przez internet. Czasem, kiedy trzeba, jeszcze coś zrobi przy meblach. – Zawsze brałem życie z uśmiechem. Trzeba być optymistą i umieć pójść na kompromis. W domu nie lubiłem odkładać roboty na później. Zawsze radziłem dzieciom, żeby nie mówiły, że coś muszą, ale że tego chcą. Nie warto też krytykować innych, a najpierw siebie samego. Polecam zdrowy miód, rzucić palenie, dużo się ruszać i pić zioła – radzi. W zeszłym roku pan Józef odbył swój pierwszy lot samolotem i już ma plan na kolejną podróż. – Obiecałem pewnemu profesorowi w Niemczech, że jeszcze go odwiedzę – zdradza zamiar. Jako, że jubilat ma bardzo dobrą pamięć, kolejne opowieści obiecał nam przedstawić przy okazji kolejnych jubileuszy. Życzymy mu wszystkiego najlepszego!
Marcin Wojnarowski