Trafiłem na dobrych ludzi
Z podinspektorem Zenonem Zajdą, komendantem Komendy Rejonowej Policji w Raciborzu w latach 1991 – 2000 o przestępczości w dawnym Raciborzu rozmawia Adrian Czarnota.
– Jak to się stało, że późniejszy komendant Komendy Rejonowej w Raciborzu postanowił w młodych latach założyć mundur?
– To była i realizacja marzeń, i proza życia. Byłem pierwszy w rodzinie, który postanowił wybrać taką drogę. To był rok 1972. Wybrałem pracę w resorcie spraw wewnętrznych, bo dawała stabilizację i w tamtych latach można było trochę więcej zarobić niż w innych zawodach. Były to też jakieś marzenia, w telewizji już powoli pojawiały się filmy o detektywach, którzy rozwiązują zagadki kryminalne. Nie ukrywam, że mi to imponowało. Miałem duże szczęście, że trafiłem niemal od razu do wydziału kryminalnego. To było spełnienie marzeń młodego człowieka.
– Dobrze pan znał Racibórz?
– Ależ skąd. Do Raciborza trafiłem z Komisariatu Kolejowego Policji, który znajdował się przy rybnickim dworcu. Miasta w zasadzie nie znałem. Byłem może w nim kilka razy wcześniej, nie miałem jakichś specjalnych powodów, aby tu bywać. Kiedy zostawałem komendantem, poza ułożeniem sobie pracy z podwładnymi, musiałem je dobrze poznać. Czyli wszystkie problemy i możliwe zagrożenia.
– Z jakiego rodzaju przestępstwami borykała się wówczas raciborska policja?
– Były to pospolite przestępstwa, ale uciążliwe dla społeczeństwa, czyli kradzieże, włamania, niszczenie mienia. Racibórz wspominam jako spokojne miasto.
– Narkotyki?
– Powoli zaczynał się z tym problem. Nie były to jednak takie środki jak dziś są dostępne na czarnym rynku. W latach 90. narkomani mieli ograniczony dostęp do narkotyków. Wąchali więc klej, czy rozpuszczalniki, bardziej uzależnieni sięgali po kompot, czyli wywar z makowin. Dziś substancje uzależniające to wielki problem. Pojawiają się nowe substancje, jak choćby dopalacze.
– Kompot w Raciborzu?
– Oczywiście. Racibórz był swoistym przystankiem dla kurierów jeżdżących z Opola do Katowic by kupić narkotyki, głównie kompot i środki psychotropowe. Zatrzymywaliśmy również producentów kompotu. Mieliśmy również włamania do aptek, których w większości dokonywali właśnie narkomani.
– Ale na pewno poważniejsze zdarzenia też miały miejsce
– Racibórz był dość spokojnym miastem, ale zdarzały się niecodzienne akcje. Pamiętam na przykład kradzież radiowozu w sąsiednim powiecie. Złodziej pędził radiowozem w kierunku Raciborza. Zatrzymaliśmy go już na naszym terenie w rejonie Krzyżanowic. Były też drobniejsze, ale ciekawe sprawy. Przykładowo mieliśmy problem z kradzieżami w przylegającej do rynku restauracji „Raciborska”. Osoby, które się tam bawiły, często budziły się bez portfela. Rozpracowaliśmy grupę, która za tym stała. To było kilka osób, które przysiadały się do stolika potencjalnej ofiary. Brała w tym udział również kobieta. Towarzystwo upijało delikwenta, a potem okradało.
– A zabójstwa?
– Oczywiście też były. Za moich czasów rozwiązywaliśmy między innymi sprawę zabójstwa Krzysia Tarnowskiego. Ciało nastolatka z poderżniętą szyją znaleziono w Odrze. Bardzo nam zależało na wykryciu sprawców i się udało. Okazało się, że zabili go koledzy. Jeśli jesteśmy przy Odrze, to mieliśmy też wyłowiony w rzece ludzki korpus bez rąk, nóg i głowy. Ofiara była osobą karaną i jak później się okazało, zabili go inni kryminaliści. Poszło o podział łupów po jednym z włamań.
– Zawsze się udawało złapać mordercę?
– Nie zawsze. Kluczowe dla sprawy są pierwsze tygodnie po zdarzeniu. Jeśli powiedzmy w ciągu miesiąca nie uda się zatrzymać podejrzanego, szanse na wykrycie drastycznie spadają. Mieliśmy taką sprawę, która nie jest wykryta do dzisiejszego dnia. To zabójstwo kobiety w rejonie ulicy Stalmacha. Morderstwo miało podłoże seksualne, ofiara została uduszona. Szukaliśmy tajemniczego mężczyzny z wózkiem dziecięcym, który mógł być zamieszany w tę sprawę. Bezskutecznie. Pamiętam, że próbowaliśmy nawet prowokacji. W rejonie zabójstwa spacerowała nasza policjantka, która miała prowokować napastnika. Nie zaatakował ponownie.
– Był pan zadowolony ze swoich policjantów?
– Jak najbardziej. Miałem szczęście pracować z dobrymi fachowcami. Nasza komenda co roku plasowała się w czołówce woj. śląskiego 1 – 3 miejsce, jeśli chodzi o wykrywalność. Ja zawsze stawiałem na prewencję, czyli zapobieganie. Uważałem, i nadal uważam, że lepiej zapobiegać niż potem zajmować się skutkami przestępstw. Policja miała być w terenie, obywatel miał ją widzieć. Poza komisariatami i posterunkami funkcjonowały też tak zwane posterunki lokalne. To nie był jednak do końca sprawdzony pomysł, bo policjanci z posterunku lokalnego mieli się zajmować tylko drobnymi sprawami jak wykroczenia. Mimo to próbowaliśmy.
– Policjant na początku lat 90. cieszył się większym szacunkiem? Więcej zarabiał?
– Jeśli chodzi o zarobki, to były takie same lub niższe niż dziś. Na pewno nie większe. Również wsparcie dla komend było mniejsze niż dziś. Teraz policja jeździ nowymi samochodami. Co chwilę otrzymuje nowe. Za moich czasów stawiało się bardziej na remonty. Samochody były bardzo wysłużone, a jak się udało załatwić passata czy konwojówkę, to było święto. Oszczędności były bardzo duże. Pamiętam takie rozporządzenie, że policjant z ogniwa patrolowego i ruchu drogowego miał nie przekraczać dziennie kilkunastu kilometrów przebiegu. Co do szacunku, to chyba policjant miał wówczas większy posłuch. Wynika to chyba z tego, że dziś ludzie są bardziej świadomi swoich praw. To były czasy po transformacji ustrojowej i czasem jeszcze policjantów nazywano milicjantami. Starałem się premiować policjantów, aby wiedzieli, że doceniam ich wysiłek.
– Widział pan nową komendę na Bosackiej? Nie zazdrości pan kolegom?
– Oczywiście, że zazdroszczę, ale należy im się. To chyba najlepsza komenda w województwie i czołówka komend w kraju. Policjanci mają tam bardzo komfortowe warunki, nie to co my, w starym budynku przy placu Wolności.
– W wywiadzie z 1992 roku, dziennikarz „Nowin Raciborskich” zadał panu pytanie: „Czego by pan sobie życzył jako komendant?”. Odpowiedział pan, że „pracy w przyzwoitych warunkach”.
– To prawda. Dziś w komendzie jest europejski standard. My w latach 90. byliśmy szczęśliwi jak nie lało nam się z dachu na głowę. Pamiętam jak się cieszyliśmy z remontu sanitariatów. To w tamtych czasach nazywaliśmy komfortem. W pokojach stukały maszyny do pisania, ale dało się pracować.
– Co dziś robi emerytowany komendant?
– Jestem nadal aktywny zawodowo. Prowadzę agencję ochrony i zatrudniam kilkadziesiąt osób. Mój syn poszedł w ślady zawodowe moje i żony i również jest policjantem. Prywatnie jednak najwięcej czasu poświęcam mojej wnuczce Magdzie. Dziadek jest jej trenerem, coach-em, pomocnikiem, kierowcą, logistykiem i sponsorem. Jestem z niej bardzo dumny. Jest jedną z kilkunastu najlepszych tenisistek w kraju, a dziadek to jej najwierniejszy kibic.