Nina Rutkowska-Rut, Dumka o niezwykłej kobiecie
Nie wszyscy wiedzieli, że była Rosjanką. Języka polskiego nauczyła się w pół roku pracując już w szpitalu w Branicach. Pacjenci od razu przyjęli ją z otwartymi rękami i pokochali za okazywane ciepło, zrozumienie i oddanie. Ogromne zaangażowanie w pracę i 50-letni staż zawodowy świadczą o tym, że Nina Rutkowska-Rut tę miłość odwzajemniała.
Życie na walizkach
Nina Szalamow dorastała wśród ludzi kultury, sztuki i nauki. Miłość do teatru, muzyki i książek wyniesiona z domu towarzyszyła jej przez całe życie. Grała na pianinie, interesowała się malarstwem, kochała operę. W dużej mierze była to zasługa rodziny jej matki. Brat Olgi Aleksandrowny Dostowalow był znanym reżyserem, jej siostra pracowała w teatrze opery i baletu a sama Olga, choć skończyła pedagogikę, dawała liczne koncerty śpiewając rosyjskie romanse, do których sama przygrywała sobie na gitarze. Po rodzinie ojca – Sergieja Filipowicza Szalamowa – Nina odziedziczyła azjatycką krew i egzotyczną urodę. Kiedy przyszła na świat, a było to 1 listopada 1934 r. w Tiumieniu na Syberii, rodzice z radością stwierdzili, że jest wierną kopią swego ojca w żeńskim wydaniu.
Charakter pracy Sergieja Szalamowa, który był wojskowym, wymagał ciągłych przeprowadzek. Najpierw rodzina przeniosła się do Omska. Początkowo wynajmowali mieszkanie w pięknej willi, a potem niedaleko portu rzecznego na Irtyszu. Mama starała się stworzyć ciepły i przyjazny dom, brakowało w nim jednak często męskiej ręki, bo ojciec bardzo dużo pracował. Kiedy starszy o dwa lata od Niny brat Włodzimierz poszedł do szkoły, razem z nim zaczęła się uczyć czytać i pisać i bardzo wcześnie odkryła świat książek. Co ciekawe, nie interesowały jej bajki. Ulubioną literaturą małej Niny były mity greckie.
Beztroskie dzieciństwo skończyło się wraz z nadejściem w 1941 roku II wojny światowej. Ojciec Niny został wysłany na front. Do Omska dotarła fala uciekinierów z terenów zajętych przez Niemców. Do mieszkania dokwaterowano uchodźców z Ukrainy, pojawiły się kartki na żywność, próbne alarmy, wyłączano prąd. Szkoła zamieniona została w wojskowy szpital.
Gdy w 1943 roku Sergiej Szalamow wrócił z frontu, rodzina wyjechała do Tobolska. To do tego syberyjskiego miasta zsyłano polskich powstańców a po Rewolucji Październikowej trafił tam car. Dorosła już Nina zapamiętała z tego okresu opustoszałe domy, cerkwie i polski cmentarz. W Tobolsku skończyła dwie klasy i trafiła do szkoły muzycznej, gdzie uczyła się gry na pianinie.
W 1947 roku czekała ich kolejna przeprowadzka. Tym razem do Chabarowska nad Amurem. Ciężki klimat i złe warunki mieszkaniowe sprawiły, że Nina często chorowała. Udało jej się skończyć czwartą i częściowo piątą klasę i rodzina znowu musiała się pakować. Wracali do Odessy. Najpierw przez Jekaterinburg, potem Moskwę, gdzie zatrzymali się u brata Olgi – Mikołaja, wreszcie Kijów. Po wielu dniach podróży w końcu dotarli do miasta, w którym rodzina znalazła swoje miejsce. Włodzimierz ukończył studia inżynierskie w Odessie i, podobnie jak rodzice, zamieszkał tam na stałe.
Niepokorna lekarka
Nina Szalamow ukończyła żeńską szkołę średnią i w 1952 r. rozpoczęła studia w Odeskim Instytucie Medycznym, który ukończyła ze specjalizacją internisty. Inteligentna i niezwykle oczytana studentka świetnie radziła sobie z nauką, ale wychowanie w duchu socjalizmu nie przemawiało do niej, dlatego nigdy nie została członkiem Komsomołu. Na trzecim roku studiów poznała swojego późniejszego męża Leona Rutkowskiego. Ojciec i brat byli przeciwko małżeństwu z obcokrajowcem, bo wiedzieli, że zablokuje to ich kariery zawodowe. Mimo sprzeciwu rodziny, młodzi w 1957 roku pobrali się i zaraz po ślubie rozpoczęli pracę w Tuzłach. Warunki jakie tam zastali były okropne. Kwatera, którą otrzymali nie miała prądu, wody ani ogrzewania, a ubikacja była na podwórku. Ciężarna Nina nie skarżyła się jednak na nic. Pełniła nocne dyżury w szpitalu i w pogotowiu, jeździła z wizytami domowymi do chorych. Gdy okazało się, że ciąża jest zagrożona, w grudniu 1958 r. wróciła do Odessy, gdzie 4 stycznia 1959 r. urodziła córkę Elenę.
Gdy tylko opuściła szpital, musiała wracać do pracy. Dla młodej i niepokornej lekarki, na dodatek żony obcokrajowca, nie było żadnej taryfy ulgowej. Ciężka praca, ale przede wszystkim warunki, w których przyszło im mieszkać odbiły się na zdrowiu dziecka. Dwumiesięczna Elena z pogrypowym zapaleniem płuc trafiła razem z mamą do szpitala. Po kilku miesiącach wróciła tam znowu z powodu kolejnej poważnej choroby zakaźnej. I mama i córka dzielnie znosiły te sytuacje, ale młoda lekarka zdawała sobie sprawę z tego, że dłużej tak żyć nie mogą. Z pomocą przyszła jej mama, która zabrała dziewczynkę do Odessy. Ninie było bardzo ciężko, ale ze zdwojoną energią przystąpiła do pracy, biorąc dodatkowe dyżury i spędzając w szpitalu nawet po 12 godzin. Jedyną jej radością były w tamtym czasie spotkania z Eleną. Wkrótce została całkiem sama, bo mąż wrócił do Polski.
W 1961 roku młodą lekarkę wysłano na kurs z metod diagnostyki i terapii gruźliczego schorzenia dziecięcego. W trakcie jego trwania przeniesiono ją do Sanatorium im. Nadieżdy Krupskiej, gdzie pracowała jako ftyzjatra. W listopadzie do Odessy przyjechał Leon Rutkowski, który miał już mieszkanie i pracę w Branicach, mógł więc zabrać rodzinę do Polski. W styczniu 1962 roku pani Nina otrzymała pozwolenie na wyjazd i razem z córką dołączyła do męża.
Jej nowa ojczyzna
Kiedy Leon Rutkowski przyjechał do Polski, trafił do Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Branicach jako neurolog. Tam też sprowadził swoją żonę, dla której znalazł się etat na psychiatrii. Pani Nina przyjechała do Branic w styczniu, a 1 lutego zaczynała już pracę. Nie znała języka polskiego, nie miała tu przyjaciół, znajomych ani rodziny, na pomoc której mogłaby liczyć. Z właściwą sobie cierpliwością i nieodłącznym uśmiechem na twarzy zjednywała sobie po kolei cały personel. Od razu nawiązała też świetny kontakt z pacjentami. To właśnie jedna z pacjentek – nauczycielka – uczyła ją polskiego. Język opanowała w pół roku. Znakomite kwalifikacje i ogromna praca doktor Rutkowskiej zostały szybko docenione. Dyrekcja zaproponowała młodej lekarce pełnienie obowiązków ordynatora oddziału. – Poznaliśmy się w latach 60. w szpitalu w Branicach – mówi doktor Walter Miensopust. – Tam trzeba było naprawdę ciężko pracować, bo brakowało lekarzy psychiatrów i dyżurowało się na izbie przyjęć, na oddziałach i w terenie. Oprócz Branic mieliśmy jeszcze filie w Dzbańcach, Boboluszkach, na zamku, Michałkowicach i Bliszczycach, gdzie dojeżdżaliśmy karetkami – dodaje doktor Miensopust. W roku 1960 szpital wraz z filiami dysponował 2200 łóżkami i był jednym z największych szpitali psychiatrycznych w Polsce. – Oprócz leczenia aktywnego na oddziałach nastawieni byliśmy przede wszystkim na rehabilitację – mówi Walter Miensopust. – Bardzo rozbudowane były warsztaty terapii zajęciowej. Pacjenci pracowali poza oddziałami w warsztatach dziewiarskich, metaloplastyki, szwalni, gospodarstwie rolnym, szklarniach czy ogrodzie. Właściwie byliśmy samowystarczalni – dodaje.
Do szpitala w Branicach trafiały nie tylko osoby chore psychicznie, ale i tzw. dzieci wojny – ludzie bez rodzin i dokumentów, zagubieni w powojennej rzeczywistości. Taką ofiarą wojennej zawieruchy była Anna Eremina, która trafiła do szpitala w Branicach na początku lat 60. Była jedną z pierwszych pacjentek doktor Rutkowskiej, na dodatek Rosjanką, więc od razu udało im się nawiązać więź duchową, która, jak się później okazało, towarzyszyła im do końca życia. Dzięki pomocy pani Niny, Annie udało się wyjść z choroby i wrócić do normalnego życia. Kiedy w lutym 1963 roku przyszedł na świat syn Rutkowskich – Maciej, pani doktor zaproponowała swej byłej pacjentce, by została jego nianią. Od tej pory Anna Eremina stała się kolejnym członkiem rodziny Rutkowskich. – Mama pokochała nową pracę i w 1965 roku zaczęła robić w Warszawie specjalizację I stopnia z zakresu psychiatrii – wspomina córka Elena Rutkowska-Buscemi. – Na ten okres zawiozła mnie do Odessy, do babci Olgi, gdzie pozostałam do 1966 roku. Mama przyjeżdżała do nas tak często jak mogła. Babcia szybko nauczyła mnie pisać po rosyjsku i mając 5 lat pisałam do mamy listy. To wtedy umocniła się nasza telepatyczna więź, którą wyczuwałam wiele razy i w wielu sytuacjach aż do jej odejścia – dodaje córka pani Niny. Po powrocie do Branic Elena rozpoczęła naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej, ale tak jak kiedyś jej mama, nie zdążyła się w nowym miejscu zadomowić, bo w 1967 roku rodzina Rutkowskich przeniosła się do Raciborza.
Z uśmiechem na siedmiu etatach
Po przeprowadzce pani Nina rozpoczęła pracę w Poradni Zdrowia Psychicznego, której kierownikiem była przez 30 lat. – Miała dużo obowiązków ale była bardzo pracowita. Przyjmowała pacjentów codziennie w poradni a także w przychodni uzależnień. Współpracowała też ze szpitalem na Bema, w Krzanowicach i Wojnowicach, gdzie wzywano ją do diagnozowania przypadków z dziedziny psychiatrii – mówi doktor Walter Miensopust. Ze względu na brak specjalistów dodatkowo zatrudniona była w niepełnym wymiarze godzin w Zakładzie Karnym w Raciborzu, w Zakładzie Poprawczym i Schronisku dla Nieletnich, gdzie przepracowała 32 lata, a także w Ośrodku Rodzinnym Sądu Rejonowego. Związana była też z Domem Opieki Społecznej św. Notburgi przy placu Jagiełły w Raciborzu. – Pracowała u nas od 1 lipca 1969 do 31 czerwca 2007 roku, więc prawie 40 lat. Właściwie to ona u nas służyła, bo kwoty, które za tę pracę dostawała były minimalne, można więc powiedzieć, że to był wolontariat – mówi s. dyrektor Stefania Seidel. – Od początku była na cenzurowanym, bo władze źle patrzyły na lekarzy współpracujących z instytucjami kościelnymi. To jej nigdy nie zrażało. Pomagała tym najbiedniejszym, bo trafiały do naszego domu osoby, które nawet nie zdążyły sobie wypracować emerytury – dodaje siostra dyrektor. Pacjenci u św. Notburgi mogli na doktor Rutkowską zawsze liczyć. Miała dla nich czas, cierpliwość i zrozumienie. Wszyscy ją szanowali, bo z ogromnym szacunkiem traktowała każdego człowieka. – Mogłyśmy do niej dzwonić nawet w nocy i nigdy nie odmówiła wizyty. Nawet wtedy, gdy była już bardzo schorowana i straciła wzrok w jednym oku, skrupulatnie wypisywała recepty i na nic się nie skarżyła – wspomina siostra Alodia.
Doktor Rutkowska była biegłym lekarzem sądowym, członkiem wojskowych komisji poborowych oraz obwodowej komisji lekarskiej ds. inwalidztwa i zatrudnienia. W listopadzie 1974 roku zrobiła drugi stopień specjalizacji z zakresu psychiatrii w Instytucie Psychoneurologicznym w Warszawie. Przez dziesięć lat, w okresie działania Ośrodka Selekcyjnego dla Dzieci Upośledzonych Umysłowo, była członkiem komisji stwierdzającej stopień odchylenia od normy intelektualnej dzieci. Do czasu przejścia na emeryturę pracowała też w Ośrodku Diagnostyczno-Konsultacyjnym.
Oprócz pracy zawodowej udzielała się społecznie w różnych organizacjach. Należała do Ligi Kobiet i Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Po przejściu na emeryturę pracowała w niepełnym wymiarze godzin w Poradni Zdrowia Psychicznego i Poradni Odwykowej. Chorzy zawsze mogli na nią liczyć. – Wiele razy zostawała po godzinach w przychodni, bo zjawiał się chory, który potrzebował jej pomocy – mówi Tadeusz Rut, drugi mąż pani Niny. – Do szpitala jeździła często w nocy, bo gdy na izbę przyjęć trafiał jakiś niebezpieczny pacjent to wiedzieli, że tylko ona sobie z nim poradzi – dodaje pan Tadeusz.
Energia miłości
Pani doktor traktowała zawód psychiatry jak misję. W poradni przyjmowała codziennie około 20 – 30 pacjentów, dla których często była spowiednikiem. – Żaden lekarz nie potrafił tak jak ona słuchać. Czułam, że mogę jej wszystko powiedzieć i że mnie zrozumie – mówi Wiesława Olczyk, pacjentka doktor Rutkowskiej. – Pamiętam, że przepisała mi kiedyś lek, po którym źle się czułam. Bardzo się tym przejęła i kilka razy mnie za to przepraszała, a przecież każdy pacjent inaczej reaguje na leki i takie sytuacje zdarzają się na co dzień – wspomina pani Wiesława. – Już nigdy nie spotkałam lekarza o tak wysokiej kulturze osobistej i tak zaangażowanego w sprawy chorych – dodaje. Pielęgniarki pracujące w Domu Pomocy Społecznej św. Notburgi – Beata Wilczek i Joanna Dziki – pamiętają, że pani doktor wzywana na wizyty do konkretnych chorych nigdy nie poprzestawała na zajęciu się tylko nimi. Zawsze podchodziła do każdego łóżka i znajdowała czas dla każdego pacjenta. To zaangażowanie sprawiało, że wracała nieraz do domu przygnieciona ciężarem ludzkich nieszczęść. Nigdy nie skarżyła się na własny los, mimo, że została z dwójką dzieci sama. Przejmowała się wszystkimi, tylko nie sobą. – Póki była młoda i pełna sił, potrafiła częściowo ten ciężar z siebie zrzucić. Była bardzo aktywna i rozwijała różne zainteresowania – opowiada Elena Rutkowska-Buscemi. – Lubiła gotować, szczególnie rosyjskie potrawy, a sobota była jej świętem w kuchni. Chodziła też na kursy szycia, dzięki którym szyła mi potem sukienki. Była wspaniałą przyjaciółką, nawet jako mama – dodaje córka.
Pozytywną energię pani Niny wspomina też jej przyjaciółka. – Może to zabrzmieć niewiarygodnie, ale dokładnie pamiętam nasze pierwsze spotkanie – mówi psycholog Maria Znamierowska. – Nina przyjmowała mnie do pracy w Poradni Zdrowia Psychicznego i zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Zobaczyłam piękną kobietę o urodzie aktorki i cudownych długich, czarnych włosach. Biło też od niej takie ciepło, że od razu poczułam między nami więź – dodaje pani Maria. Cały personel pracujący z panią doktor do tej pory wspomina jej niezwykłą serdeczność. Była szefem, do którego można było iść z każdym problemem i zawsze liczyć na jej pomoc. – Ona była zawsze uśmiechnięta i pogodna. To ciepło i optymizm potrafiła przekazać pacjentom. Była też po prostu dobrym człowiekiem – mówi doktor Walter Miensopust. – Pamiętam wiele takich sytuacji, gdy na ulicy rozpoznawał ją jakiś podchmielony mężczyzna i krzyczał: Dzień dobry, pani doktor! Ona zawsze przystawała i odpowiadała z uśmiechem: dzień dobry, bo swoich pacjentów nigdy się nie wstydziła – dodaje Tadeusz Rut.
Pani Nina nigdy nie zapomniała o swoich korzeniach. – Jeździliśmy co roku na wakacje do dziadków i tak było aż do 1981 roku, kiedy dziadek zmarł. Babcia odeszła w 1971 roku. Pozostał jeszcze brat mamy Włodzimierz, który przyjeżdżał do nas do Raciborza. Wszyscy krewni z Odessy często nas odwiedzali, a nasze wizyty u nich były corocznym, radosnym spotkaniem – wspomina córka. Maria Znamierowska zapamiętała swoją przyjaciółkę jako osobę niezwykle oczytaną i kulturalną. – Znała świetnie literaturę rosyjską i polską. Kochała teatr i muzykę klasyczną – wylicza pani Maria.
W 1983 roku córka doktor Rutkowskiej – Elena wyszła za mąż i wyjechała na stałe na Sycylię. W tym samym roku pani Nina przyjęła propozycję małżeństwa i została żoną Tadeusza Ruta. Od tej pory nowe rodziny odwiedzały się wzajemnie w Polsce lub we Włoszech. Pani Nina okazała się wspaniałą babcią dla wnuków swoich, ale także swojego drugiego męża. – Kiedy w 1988 roku urodziłam Dianę, mama była w siódmym niebie. Moja córka miała wspaniały kontakt z babcią, który stał się dla niej bodźcem do nauki języka rosyjskiego i gry na pianinie – opowiada Elena Rutkowska-Buscemi – dodaje.
Pani Nina nie może się już sukcesami swojej wnuczki cieszyć, choć byłaby z niej na pewno dumna. Odeszła 9 lutego 2011 roku, po długich zmaganiach z ciężką chorobą. Pozostała jednak na zawsze w tysiącach serc ludzi rozsianych po całym świecie. – Nasi pacjenci wciąż wspominają panią doktor. A my od czasów Niny Rutkowskiej nie mieliśmy tak oddanego lekarza – podsumowuje s. dyrektor Stefania Seidel. Elena Rutkowska-Buscemi dodaje: – Diana bardzo przeżyła smierć babci, ale teraz czuje, że ona jest zawsze z nią, że pomaga, „oblewa energią miłości”. Ja też wierzę, że po wielu latach spędzonych na leczeniu „ciemnych zakamarków ludzkich dusz”, jest teraz z nami i odpoczywa na słonecznej Sycylii.
Katarzyna Gruchot
Nina Rutkowska-Rut (1934 – 2011), lekarz med. specjalista psychiatrii, kierownik Poradni Zdrowia Psychicznego w Raciborzu