Małe jest piękne: Po chleb to tylko do Franza
Franz Hosumbek to piekarz, którego pamięta przynajmniej dziewięć pokoleń mieszkańców Sławikowa. Wszystko za sprawą rodzinnej tradycji, dzięki której każdy syn Hosumbków miał na imię Franz i zostawał po ojcu piekarzem. Schedę po ostatnim z nich przejęła córka Zofia, która zamiast piekarni otworzyła sklep. Prowadzi go dziś jej syn Grzegorz – ojciec kolejnego Franciszka.
Jak Franz został Franciszkiem
Na pamiątkowej ślubnej fotografii pochodząca z Brzeźnicy Anna Czogalla stoi obok swego męża Franza Hosumbka przed wejściem do piekarni jego ojca, również Franza. Zdjęcie, na którym młoda para prezentuje się w pięknych strojach śląskich wykonano w Sławikowie, gdzie zaraz po ślubie zamieszkali. Franz junior najpierw pracował razem z ojcem, a potem przejął po nim rodzinną firmę, w prowadzeniu której pomagała mu żona.
Na świat zaczęły przychodzić ich dzieci. Pierwsza była Julia, po niej Elizabeth, Hedwig i najmłodszy syn, który zgodnie z tradycją dostał imię Franz. Urodził się 5 czerwca 1923 roku i to właśnie on miał w przyszłości zostać trzecim z kolei piekarzem. Ojciec nie zdążył mu jednak przekazać ani swojej wiedzy, ani doświadczenia, bo zmarł, gdy chłopiec miał zaledwie 9 lat.
Piekarnią zajęła się wtedy wdowa Anna, której pomagała córka Elżbieta. Jej syn wyjechał do szkoły w Raciborzu, gdzie zdobywał doświadczenie ucząc się zawodu piekarza i cukiernika. – Ojciec mieszkał na stancji u jednego z piekarzy i od 14. roku życia przez trzy lata u niego terminował. Potem wrócił do domu, ale długo nie popracował, bo rozpoczęła się wojna i w 1942 roku powołano go do wojska. Walczył pod Leningradem, potem we Francji i był siedem razy ranny. W końcu dostał się do amerykańskiej niewoli. Do Sławikowa przyjechał dopiero w 1948 roku, bo przez jakiś czas mieszkał w Salzburgu. Babcia go bardzo potrzebowała i wysyłała listy, więc w końcu wrócił – tłumaczy Zofia Pilich, córka Franza.
W niemieckiej karcie identyfikacyjnej, którą wydano mu w Bawarii w 1946 roku, zanotowano, że na lewej stronie klatki piersiowej ma bliznę po postrzale. Pani Zofia tłumaczy, że jej ojciec miał w sobie wiele odłamków, z którymi chodził do końca życia, bo nikt nie miał odwagi ich usunąć. – Na wojnie nie było do tego warunków, a potem, jak był już starszy, nie chciał ryzykować kolejnych operacji – dodaje.
Zanim Franz wrócił do domu, jego mama z siostrą Elżbietą zdołały już uruchomić piekarnię. – Ciocia nie miała szczęśliwego życia. Pół roku po ślubie jej mąż trafił na wojnę i już z niej nie wrócił. Nikt nie wiedział co się z nim stało, a ona, nie mając pewności, że nie żyje, wciąż na niego czekała i nigdy nie ułożyła sobie życia. Została z babcią i dopóki mogła, pomagała jej w piekarni. Zmarła gdy miała 52 lata – wspomina pani Pilich. Jej ojciec znalazł się w zupełnie nowej rzeczywistości. Opuszczał niemiecki Slawikau a wracał do polskiego Sławikowa, w którym Franza Hosumbka zastąpił Franciszek Hozumbek.
Chleb na zeszyt
Kolejne ślubne zdjęcie zostało wykonane nie w Sławikowie, tylko w Raciborzu, gdzie miał swój zakład pierwszy powojenny fotograf Tadeusz Tkacz. Maria ma na sobie długą białą suknię z welonem, a jej mąż Franciszek elegancki garnitur. Za chwilę ściągną swoje szykowne stroje i wrócą do codziennych obowiązków. Maria wyjedzie do rodzinnego Modzurowa, gdzie po roku przyjdzie na świat ich najstarsza córka Zofia, a Franciszek wróci do małego pokoiku nad piekarnią, w której pracował. Wkrótce na piętrze powstanie mieszkanie, które pomieści całą rodzinę. Już w Sławikowie przyjdą na świat kolejne dzieci Hosumbków: Henryk i Alfred.
– Mama była piękną kobietą. Do dziś pamiętam jej długie, kręcone włosy, o które nigdy nie miała czasu zadbać. Zaplatała warkocz i spinała go na głowie, żeby nie przeszkadzał w pracy. W życiu nie była u fryzjera, ani u kosmetyczki, bo praca była zawsze na pierwszym miejscu – wspomina pani Zofia.
Jej ojciec wstawał o wpół do drugiej w nocy, a chleb piekł w dwóch turach. Słynął z wypieku chleba na tradycyjnym zakwasie, którego smak ludzie wspominają do tej pory.
– Tej receptury nie można było podrobić. Tato wiedział na pamięć ile czego należy dodać i zawsze piekł na wyczucie. W ciągu pięćdziesięciu lat pracy jako piekarz nie miał ani jednego dnia urlopu – wspomina pani Zofia. Oprócz chleba robił ciasta na zamówienie i torty na wesela. Dwa razy w tygodniu piekł bułki, rogale nadziewane marmoladą, szneki z makiem i dżemem. Świadczył też usługi piekarnicze mieszkańcom, którzy przynosili do niego na blachach swoje ciasta.
Wszystkie wypieki sprzedawane były w niewielkim sklepie z przodu piekarni, w którym pracowała pani Maria, albo jej córka Zofia. – Często sprzedawało się na kreskę, bo rzadko kiedy jadący na pole rolnicy mieli przy sobie pieniądze, a trzeba było jeszcze zaznaczyć, ile chlebów brali ci, którzy zostawiali u nas mąkę – mówi pani Pilich i tłumaczy zasady tej wymiany. – Kiedyś mieszkańcy sami przynosili tacie mąkę, z której potem piekł chleb. Wszystko skrzętnie zapisywał w zeszycie, bo w zależności od tego, ile tej mąki dostał, tyle chlebów rodzinie wydawał. Tych zapisów pilnowały obie strony, więc zawsze był porządek. Później, gdy rolników było już coraz mniej, mąkę tato przywoził z młyna w Grzegorzowicach – dodaje.
Chleb od pana Franciszka brała nawet konkurencja, bo dostarczał go do stojącego naprzeciw swojej piekarni sklepu GS-u. – Mieszkańcy Sławikowa przychodzili do nas o każdej porze dnia i nocy. Zapukali w okno i zawsze dostali chleb. A jak go brakło, to ojciec oddawał swój, tłumacząc nam, że przecież sobie upieczemy świeży – podsumowuje Zofia Pilich.
Praca u podstaw
– Dziś żaden młody człowiek nie potrafiłby uwierzyć w to, jak ciężko kiedyś pracowaliśmy pomagając rodzicom, a robiliśmy to od dziecka. Oprócz codziennej pracy w piekarni najwięcej kłopotów sprawiało nam pranie. Wszystkie blaty i stoły pokryte były białym płótnem, które trzeba było wyprać, wygotować i wyprasować, a do tego dochodziły jeszcze nasze ubrania czyli fartuchy, spodnie i czapki. Nie mieliśmy pralki, więc robiło się to na rompli i pamiętam, że od tego tarcia mieliśmy pozdzierane palce – opowiada pani Zofia, która z rodzicami mieszkała do 1974 roku. – Sprzedawałam pieczywo w sklepie i pomagałam w polu, bo oprócz piekarni mieliśmy dwa hektary pola. Potem doszło jeszcze 48 arów, które tato dostał w spadku po zmarłej siostrze Elżbiecie. Pamiętam opalany drewnem i węglem piec zbudowany z cegły szamotowej, która długo trzymała ciepło. Latem temperatura wewnątrz niewielkiej piekarni była nie do zniesienia, bo od pieca do blatu, na którym przygotowywało się ciasto, nie było nawet metra – tłumaczy.
Kiedy pani Zofia przeprowadziła się na ulicę Słowackiego, gdzie wybudowała z mężem własny dom, zajęła się swoją pracą zawodową, bo to jej najmłodszy brat miał przejąć schedę po ojcu. Skończył szkołę zawodową w Raciborzu i praktykował u Antosa zdobywając, tak jak ojciec, zawód piekarza i cukiernika. Los chciał jednak inaczej i pan Alfred w końcu piekarzem nie został. – Przez pewien czas po skończeniu szkoły pomagał ojcu, ale potem poszedł do wojska, a gdy z niego wrócił, już o tej pracy nie chciał słyszeć – podsumowuje pani Pilich.
Pan Franciszek został więc sam, a że był tytanem pracy, nikomu w Sławikowie chleba nigdy nie zabrakło. – Grał pięknie na organkach ustnych, a w niedziele słuchał zawsze niemieckich szlagierów. Potrafił przewidzieć jaka będzie pogoda, a na dzieci nigdy nie podniósł ręki i nigdy nas za nic nie karał, ale taki czuliśmy przed nim respekt, że wystarczyło, że na nas spojrzał, a już wiedzieliśmy co zrobiliśmy źle – wspomina Zofia Pilich.
Wyczerpany chorobą pracował dzielnie znosząc wszystkie trudy do czerwca 1988 roku. Odszedł w grudniu tego samego roku, a wraz z nim zapach świeżego chleba, pieczonego od trzech pokoleń w piekarni Hosumbka. 1 października 1991 roku jego córka Zofia otworzyła tam sklep, który sześć lat temu przejął syn Grzegorz z żoną Agnieszką. Dziś to oni mieszkają w budynku, w którym była kiedyś piekarnia Franza. Syn pana Grzegorza też ma na imię Franciszek, więc może to jeszcze nie koniec rodzinnej historii pachnącej świeżym chlebem...
Katarzyna Gruchot