Z siostrą u boku handel lepiej idzie
Starocie mają wzięcie w Pietrowicach Wielkich
Minęło już półtora roku i odbyło się 19 edycji targu staroci w Pietrowicach Wielkich. Choć w wakacje (i żniwa) liczba wystawców nieco się uszczupla, to klienci wciąż dopisują. – Nie wyobrażam sobie, żeby ten targ miał się skończyć – mówią Nowinom kupujący.
Targ „przedmiotów z duszą” wymyślił w Pietrowicach Wielkich jeden z miejscowych – Tomasz Niedźwiedzki. „Chodził” za urzędnikami, aby pozwolili narodzić się jego inicjatywie i w styczniu 2017 roku dopiął swego. Początki były skromne. Ledwie paru wystawców, a i chętnych by coś kupić – niewielu. Targ urządzono w tym samym terminie co handel końmi oraz drobnym inwentarzem – w ostatnią sobotę miesiąca. Jednak na targowisku ze zwierzętami częściej można było kupić uzdę i bacik niż uświadczyć konia. Były sekretarz urzędu gminy Adam Waj
da mówił nam wtedy, że sam się dziwi, że formuła targowiska jeszcze się sprawdza, ale ludzi zainteresowanych takim zakupami wciąż można spotkać. Cierpliwość Niedźwiedzkiego i tych, których namówił do handlowania była nagradzana z kolejnymi miesiącami.
To starocie wystawiane w hali nieopodal urzędu gminy zyskiwały na popularności, bo koni przywożonych na targ wciąż jest niezbyt wiele. Po 17 miesiącach targ staroci z towarzyszącego stał się wiodącym wydarzeniem ostatniej soboty w miesiącu na ziemi pietrowickiej.
Uroki z targowania
Po tym jak minęło półtora roku T. Niedźwiedzki z łatwością rozpoznaje stałych klientów. Ci przyjeżdżają z terenu gminy, powiatu, a nawet dalszych okolic. Sprzedawca jednemu opuści na cenie, a drugiemu odłoży na parę godzin towar by klient dojrzał do zakupu lub skonsultował go z małżonką. – Handluję tym co kupię na giełdzie lub od kogoś odkupię. Trzymam się zasady by nie dokładać do interesu, więc jakiś zarobek muszę mieć. Jednak gdy mówię, że coś kosztuje 80 zł, to czekam na targowanie się ze strony klienta, bo wiem, że mogę zejść do niższej stawki, bo zarobię jeszcze przy 60 zł. Taki jest urok targowiska. W sklepach tego nie ma – opowiada nam nieformalny lider handlujących. Zna nie tylko klientów. O zajmujących sąsiednie stoiska też wie coraz więcej. Chętnie rozmawia z towarzyszami sprzedawania. Wie już, z kim łatwiej, a z kim trudniej się dogadać. Niedźwiedzki cieszy się, że na targ przychodzą sprzedawać mieszkańcy ziemi pietrowickiej, ale ceni też przyjezdnych, niemal „zawodowców”, którzy próbują szczęścia na wielu takich pchlich targowiskach w regionie. Dzięki nim roznosi się reklama pietrowickiej imprezy i pojawiają się nowi – handlujący i kupujący.
Masa robi kasę
Debiut na targowisku zaliczyły w sobotę 28 lipca siostry z Pietrowic Wielkich – Barbara Kiełkowska i pani Małgorzata. Do rozmowy z dziennikarzem wysunęła się pierwsza z nich. Mówi o sobie, że jest kolekcjonerką staroci. – Pracowałam w Holandii, a to jest raj dla miłośników starych rzeczy i popularnych tam flohmarktów (pchlich targów – przyp. red.). Zawsze jak wracałam to coś przywiozłam z takich targowisk. Z Belgii to wracałam z dwoma, trzema walizkami takich rupieci – przyznała nam właścicielka stoiska. Na pierwszy raz wystawiła z siostrą same prywatne rzeczy, w ich domach już niepotrzebne. Ich gama była szeroka – od przedwojennych znaczków pocztowych po zabytkowy stojak na alkohol. – Sprzedajemy tanio, w myśl zasady: masa robi kasę. Wolę powiedzieć, że coś kosztuje 10 zł niż żądać za to więcej, bo klient odejdzie, a mi zależy na tym by kupił – opowiadała. Obroty były nadspodziewanie dobre. Dlaczego nie przyszły handlować wcześniej? – Najtrudniej było się zebrać i przetrzymać „wiejskie gadanie”, że sprzedajemy na targu. Znajome przyszły dziś tu specjalnie żeby nas obejrzeć, bo nie wierzyły, że mamy stoisko – śmiała się pani Barbara.
Czesi są mniej wybredni
Za namową koleżanki pojawiły się na targowisku kolejne siostry – Joanna i Małgorzata Rzega. Młode raciborzanki „pokosztowały” targu przed czterema miesiącami i wracają do pietrowickiego centrum regularnie. – Kiedy jest ładna pogoda to handel kwitnie. W słoneczne dni ludzie lubią przyjść i pooglądać, coś kupić. Sprzedaje się praktycznie wszystko. Każdy towar czeka na swego klienta – przekonuje Joanna. Na dowód wskazuje sobotnią, znakomitą sprzedaż książek, które zwykle wracały ze straganu do domu. – Dziś nam wszystkie „zeszły” – cieszyła się raciborzanka. Chętni znaleźli się również na wyroby ceramiczne – głównie małe talerze. Za to panie nie mogły znaleźć nabywców na płyty DVD z horrorami i komediami, mimo że sprzedawały je po symbolicznej złotówce. Spadło również zainteresowanie ubraniami.
Joanna z Małgorzatą jeżdżą jeszcze na inny targ staroci w naszym powiecie, który odbywa się cyklicznie na starym przejściu granicznym pomiędzy Chałupkami i Bohuminem. – Czesi są mniej wybredni od Polaków. Kupują prawie wszystko jak popadnie, nawet rzeczy, które nazwałabym brzydkimi – dziwi się jedna z sióstr. Po kilku wyjazdach na targ zaowocowały doświadczenia z handlowej przygody. Teraz trudniej jest innym, wyrobionym już handlarzom odkupić tanio asortyment przywieziony przez Joannę i Małgorzatę. – Bazowali wcześniej na naszej niewiedzy o realnej wartości towaru. Od nas kupili za grosze, a chwilę później zarobili na tym produkcie znacznie więcej – przyznaje nasza rozmówczyni. Jednak traktuje ten problem z pobłażaniem. – Nam zależy przede wszystkim żeby sprzedać, nie zysk jest najważniejszy – kończy.
Pyszne ciasta po 2,50 zł
Wraz ze startem handlowania starociami po pietrowicku ruszyła sprzedaż wypieków mamy i córki. Michaela Bugdol z mamą Małgorzatą serwują szarlotkę i inne kruche ciastka, za każdym razem inne. – Dzień przed targiem staroci je pieczemy i w sobotę wystawiamy. Na pomysł wpadłyśmy gdy ogłoszono, że będzie takie przedsięwzięcie. Wcześniej, przy końskim targu nie było sposobności, bo odbywał się na dworze – opowiadała nam Michaela. Stają z mamą zawsze w tym samym miejscu w hali. Nie są cukiernikami z zawodu. Wypieki to pasja pani Bugdol, a córka idzie w jej ślady. – Większość blach z ciastem zwykle się sprzedaje. Cenę mamy stałą – ciastko za 2,50 zł i tyle samo kosztuje u nas kawa – reklamują ciastkarki. Na razie nie myślą, żeby swój pomysł „eksportować” na inne giełdy staroci. – My tu blisko mieszkamy, a tam trzeba byłoby jeździć i ponosić wyższe koszty – słyszymy.
Odnowicielka z Pszowa
Rzemieślnicze meble, z certyfikowanego drewna sprzedawała Kinga Wojtyna. – Są olejowane lub mydłowane. Ze zdrowego drewna i pięknie zrobione – zachwalała swój towar. Takie, które pokazała na pietrowickim targu robi się na zamówienie. Podkreślała wysoką jakość materiału z jakiego je wytworzono, bo dziś dominują meble ze sklejki. – W domu mam umeblowanie z grubego dębu. Jest przecudowne – uważa pszowianka. Meble przywiozła z duńskich aukcji. Ma męża Duńczyka i mieszkała jakiś czas w tym kraju. – Mam tu antyk z moją „polerowanką”. Proszę zobaczyć te prześwity i pęknięcia. Musiałam zedrzeć poprzednią warstwę i cienkim wałeczkiem cztery razy przemalować – opowiadała nam o odnowieniu staroci. Wojtyna zajmuje się na poważnie dekorowaniem i aranżacją wnętrz, pochodzi z artystycznej rodziny.
Do Pietrowic Wielkich przyjechała pierwszy raz, żeby się pokazać z tym co ma. Zapakowała się do starego golfa. Obfitość asortymentu na jej stoisku nieco nas zaskoczyła jako zawartość samochodu osobowego. – Można się pomieścić. Mam wprawę w pakowaniu. Jednak łatwiej jest wywieźć niż przywieźć z powrotem. Rano człowiek pakuje z entuzjazmem i nadzieją, że to sprzeda. Po wszystkim przychodzi zmęczenie – przyznaje pani Kinga. Na targowisku była zachwycona halą, gdzie się wystawiała. – Zwykle takie targi są na dworze. Pogoda zrobi się niefajna i wszystko zepsute. Ja takich mebli nie wystawię na deszcz – tłumaczyła. Sprzedała na pietrowickim targu dwa duże obrazy.
Koniec zrodzi smutek
Tomasz Niedźwiedzki przyznaje, że spotyka przeciwników targu staroci. Najtrudniej przekonać tych, którzy pomagają przy targowisku z obowiązku. Narzekają na sobotnie, poranne wstawanie; utrzymywanie porządku i pilnowanie targowiska. – Są przeszkody, ale muszę je pokonać – twierdzi pomysłodawca targu. Kupująca u niego klientka nie dopuszcza myśli, że pietrowickie handlowanie miałoby się skończyć. – Przecież dla gminy to świetna reklama. Ja jestem z raciborskiej Miedoni, a przyjeżdżam tu za każdym razem. Racibórz nie dał rady z takim targiem. Lamusa już nie ma. Jeździłam wcześniej do Wodzisławia Śląskiego, ale tu mam bliżej – mówiła nam raciborzanka. Niedźwiedzki przyznaje, że gdyby targ zamknąć posmutniałoby wiele osób.
Mariusz Weidner