Lidia Natalli - dziewczyna do tańca i do różańca
Nikt tak jak ona nie sypał kawałami i nikt nie miał takiego poczucia humoru. Potrafiła rozruszać każde towarzystwo i miała dar zjednywania sobie ludzi. Równie dobrze radziła sobie z uczennicami „Medyka” kierując przez osiem lat internatem, jak i współpracownikami pełniąc funkcję wicedyrektora szkoły. Nosiła w sobie radość życia i z uśmiechem na twarzy została zapamiętana.
Pejzaż z wojną w tle
Dom pod Górną Wygnanką był schronieniem dla trzech pokoleń Polaków, którzy w malowniczym Czortkowie na Kresach odnaleźli swoje miejsce na ziemi. Mieszkali w nim Maria i Marian Wierzbiccy z dziećmi Władysławem, Zuzanną i Zdzisławem, a po ślubie córki z Bogdanem Soczewińskim również jej rodzina. W Czortkowie przyszli na świat kolejno: Edward (1933), Jadwiga (1935) i Lidia, która urodziła się 18 lipca 1940 roku. Gdyby nie wojna, losy uzdolnionego plastycznie rodzeństwa mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej, ale mieszkańców Kresów czekała tułaczka i walka o przetrwanie. – Wujek Zbyszek był świetnym malarzem. Ściany domu dziadków pokrywały jego batalistyczne obrazy. Musiał je przemalowywać pod dyktando wkraczających do miasta wojsk, najpierw sowieckich, a potem niemieckich. Miał niesamowity talent, którego mu jako młody chłopak zawsze zazdrościłem. Mama też rysowała, najczęściej robiąc projekty ubrań, bo po skończonym kursie krawiectwa szyła dla całej rodziny – opowiada najmłodszy z rodzeństwa Roman Soczewiński. Spod jego ręki wyszły ilustracje do książek Jana Kropiwnickiego, a gdy siostra Lidia rozpoczęła pracę w Liceum Medycznym Pielęgniarstwa, przez wiele lat wykonywał też pamiątkowe tabla klasowe jego absolwentów z charakterystycznymi dla Raciborza miejscami. Zdolności artystyczne po Wierzbickich odziedziczył straszy brat Lidii – Edward, który skończył Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie i specjalizował się później w witrażach. – Ja i siostra zawsze mieliśmy zacięcie do prac plastycznych, ale pozostaliśmy amatorami. W wolnym czasie potykaliśmy się często żeby wspólnie coś namalować, albo zrobić jakieś ozdoby na akademię w „Medyku”, przedstawienie w internacie albo sylwestra dla nauczycieli. Lidka potrafiła też pięknie haftować – wspomina pan Roman.
Gdy okazało się, że losy Kresów zostały przesądzone, rodzina pani Lidii, razem z innymi Polakami wsiadła w pociąg i podążyła do Polski. Pierwsi wyjechali bracia jej mamy, którzy trafili do Gdyni. Zbigniew znalazł pracę w stoczni, a Władysław został marynarzem. – Dziadek już nie wtedy żył, a tata, który był oficerem w I Armii Wojska Polskiego w walkach o Wał Pomorski stracił nogę. Trafił do szpitala w Bydgoszczy i tam przywitał zakończenie wojny. Plan był taki, że mama z babcią Marysią i moim starszym rodzeństwem pojadą do Gdyni. Niestety, w czasie podróży wydarzyła się katastrofa kolejowa, z której ledwo uszli z życiem – opowiada pan Soczewiński.
Zamiast do Gdyni rodzina trafiła w końcu do oddalonej o 40 kilometrów od Bydgoszczy Kcyni, gdzie w 1954 roku przyszedł na świat najmłodszy z rodzeństwa Roman. Edward wyruszył stamtąd na studia do Krakowa, a młodsza Lidka po skończonej podstawówce, wybrała Szkołę Asystentek Pielęgniarskich w Bydgoszczy i zamieszkała w tamtejszym internacie. – Gdy myślę o jej wyborze po latach, wcale mnie nie zaskakuje, bo ona miała w sobie dużo ciepła, cierpliwości i empatii. Zawsze opiekowała się rodzicami i dbała o innych. Świetnie się do tego zawodu nadawała – podsumowuje jej brat Roman.
Potańcówki z winylami
W 1958 roku rodzina przeniosła się do Raciborza, który oferował jej większe możliwości nauki i pracy. – Ojciec całe życie związany był z handlem. Najpierw dostał pracę w kiosku z piwem i oranżadą, który stał przy Moście Zamkowym w Raciborzu, potem w kiosku Ruchu przy Piaskowej, Londzina, a na koniec w kiosku na dworcu PKP. Mama nie pracowała, ale ponieważ tato był inwalidą, pomagała mu często w rozładunku towaru lub obsługując klientów – wspomina pan Soczewiński.
Pierwsze mieszkanie znaleźli przy ulicy Czekoladowej, skąd pani Lidia wyruszała codziennie do pracy w ośrodku zdrowia na Ocicach, gdzie asystowała doktorowi Józefowi Krężlowi. Potem był ośrodek zdrowia przy ulicy Zborowej, w którym pracowała w poradni neurologicznej z doktorem Rutkowskim i wreszcie PCK, z którym była związana przez wiele lat. Gdy 1 września przy ulicy Wojska Polskiego ruszyło pierwsze w mieście 5-letnie Liceum Medyczne Pielęgniarstwa dla Pracujących, pani Lidia, już nie Soczewińska, a Natalli, znalazła się w gronie 21 pielęgniarek, które je ukończyły.
Przyszłego męża Janusza, pracownika więziennictwa, poznała na początku lat 60. Wkrótce pobrali się i zamieszkali w budynku przy ulicy Wojska Polskiego w Raciborzu. Małżeństwo nie przetrwało próby czasu i skończyło się rozwodem, a pani Lidia wyprowadziła się do kawalerki przy ulicy Długiej. – Przez wiele lat była sama, ale nie samotna, bo miała duże grono przyjaciół i znajomych. Lidka to była dusza towarzystwa, dzięki czemu i ja zostałem wciągnięty do grona jej znajomych, bo gdy organizowała jakieś imprezy, ja je nagłaśniałem i odpowiadałem za muzykę, którą wtedy odtwarzaliśmy z płyt winylowych i szpulowych. Dzięki niej poznałem wiele nauczycielek „Medyka”, u których bywaliśmy. Pamiętam organizowanego w świetlicy internatu 31 grudnia 1978 roku sylwestra. Zaskoczyła nas wtedy zima stulecia. W jedną stronę wszyscy bez problemu dotarliśmy, ale z powrotem tak nas zasypało, że sprzęt czekał na przewiezienie z Warszawskiej ponad tydzień – opowiada Roman Soczewiński i wspomina organizowane w internacie klasowe potańcówki, na które dziewczyny z „Medyka” zapraszały chłopców z „Budowlanki”, albo „Mechanika” i imprezy, które nagłaśniał w budynku szkoły przy Nowotki z okazji Dnia Nauczyciela, paskowania lub czepkowania, do których jego siostra wykonywała dekoracje.
Z uśmiechem przez życie
Irena Mitręga (wtedy jeszcze Żerkowska) uczyła panią Lidię w Liceum Medycznym Pielęgniarstwa dla Pracujących. – Pamiętam z tego okresu Marysię Żychską, która później została przełożoną pielęgniarek lecznictwa otwartego i Lidkę Natalli, która przyszła potem do pracy w naszej szkole i przez rok była moją zastępczynią, gdy pełniłam funkcję dyrektora – wspomina pani Irena i dodaje, że w 1968 roku szkoła przejęła dwa budynki przy ulicy Warszawskiej 7 i 9 po rozwiązanej Zasadniczej Szkole Asystentek Pielęgniarstwa, gdzie powstał internat „Medyka”. Przez rok kierowała nim Lucyna Kowalczyk, a po jej odejściu, od 1 września 1969 roku funkcję tę przejęła właśnie Lidia Natalli, która w trakcie pracy uzupełniała wykształcenie kończąc Studium Nauczycielskie Średnich Szkół Medycznych.
16 lutego 1976 roku dyrektor Kapica powołał ją na stanowisko wicedyrektorki Liceum Medycznego. Wtedy rozpoczęła też studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu, które ukończyła w 1980 roku z tytułem magistra pedagogiki. Ponieważ ani Marian Kapica, ani późniejszy dyrektor „Medyka” Mieczysław Kempanowski nie byli związani zawodowo z pielęgniarstwem, pani Natalli, z ramienia dyrekcji, uczestniczyła w egzaminach dyplomowych uczennic szkoły. Funkcję wicedyrektorki pełniła do 1985 roku, gdy zastąpiła ją Urszula Milewska. Później kontynuowała pracę jako nauczycielka zawodu, ucząc pielęgniarstwa.
– Do Lidki mogliśmy zawsze pójść jak mieliśmy problem, albo jak się chcieliśmy pobawić. Ona nawet na stanowisku wicedyrektorki wszystkich przyjmowała z uśmiechem i nigdy się niczym nie denerwowała, bo nie była skora do kłótni. Nigdy nie zapomnę organizowanych przez nią zabaw. Najpierw odbywały się w internacie, a potem, gdy takich imprez nie można już było urządzać w placówkach szkolnych, w świetlicy przy Wojska Polskiego, którą wynajmowaliśmy. Miała dar opowiadania kawałów, a żartami sypała jak z rękawa. Pamiętam jej jedno powiedzonko, że „Rockefeller ma w spodniach feler”. Te imprezy cementowały grono nauczycielskie, a ona była w tym świetna, bo potrafiła rozbawić całe towarzystwo nie tylko na parkiecie, ale i przy stole. Nie słyszałem, żeby ktoś o niej złe słowo powiedział. Była sympatyczna i lubiana – mówi nauczyciel biologii Stanisław Różycki.
W 1992 roku pani Lidia wyszła za mąż za Jerzego Galińskiego, a dwa lata później przeszła na emeryturę. – Siostra mieszkała wtedy przy ulicy Długiej, a on miał mieszkanie na Chopina, więc właściwie byli sąsiadami. Jurek był z wykształcenia budowlańcem, ale z zamiłowania kucharzem. Jak tylko był w domu to coś dobrego pichcił i częstował tym wszystkich, którzy się przez ich dom przewijali. Słynął z pierogów, które można też był dostać na wynos. Przeżyli z sobą 12 lat. Po śmierci szwagra Lidka, która od lat chorowała, znacznie podupadła na zdrowiu. To nie była już ta roześmiana dziewczyna skora do żartów i zabawy – wspomina Roman Soczewiński. Jego siostra zmarła 5 stycznia 2014 roku. Spoczęła na cmentarzu „Jeruzalem” obok swoich rodziców.
Katarzyna Gruchot