Barbara Pisanko - wychowanka „Medyka” wraca jako nauczycielka
Szkolnictwu poświęciła 43 lata pracy. „Medyk” poznała od podszewki, najpierw jako uczennica, a potem nauczycielka zawodu, kierowniczka internatu i kierowniczka szkolenia zawodowego. Współpracowała z pięcioma dyrektorami i wyszkoliła wiele późniejszych pielęgniarek, ale dla młodej dziewczyny największym wyzwaniem okazała się praca z koleżankami, które jeszcze niedawno były jej nauczycielkami.
Słodycze od Kosmola
Dziś już nikt nie pamięta w jakich okolicznościach pochodząca z Brzezia Ernestyna Kampka poznała przyszłego męża Erharda Jureczka. Być może spotkali się w Raciborzu, gdzie młoda Ela zatrudniała się do prac przy kampanii cukrowniczej, albo w tutejszej roszarni, a pochodzący z Krzanowic Erhard nadzorował prace budowlane. Musiało to być niedługo po wojnie, bo już w 1947 roku byli małżeństwem, a rok później przyszła na świat ich pierwsza córka Urszula. – Swoje nietypowe imię mój tato zawdzięcza siostrze swojego ojca, która wstąpiła do zakonu jako Erharda. Dziadkowie podobno wierzyli, że ich syn będzie tak samo dobrze ułożony i grzeczny, jak jego ciotka, ale, jak głosi rodzinna anegdota, na niewiele się to zdało – mówi ze śmiechem pani Barbara, która przyszła na świat jako druga z rodzeństwa 11 stycznia 1952 roku. Z siostrą Erhardą, która była przełożoną Zgromadzenia Zakonnego Sióstr Maryi Niepokalanej w Branicach spotkała się podczas miesięcznej praktyki w tamtejszym szpitalu psychiatrycznym. – Okazała się bardzo życiową kobietą. Widziała jak się męczymy, mieszkając w klasztorze i nie mogąc sobie zapalić. W końcu przyniosła nam popielniczkę – podsumowuje pani Barbara.
Jureczkowie zamieszkali w skromnym mieszkaniu komunalnym, które mieściło się w dwupiętrowej kamienicy przy ulicy Leczniczej, skąd w latach 60. przeprowadzili się do nieco większego przy ulicy Londzina. – Nasze dzieciństwo było trudne i biedne. Na niewiele rzeczy było nas wtedy stać, a kupowane od święta cukierki u Kosmola, który miał swój sklep niedaleko sądu, były największym rarytasem. Ubrania szyła nam bratowa mamy, która była krawcową. Dzięki cioci Almie miałam sukienkę do komunii i czarną długą spódnicę z atłasową bluzką na komers. Niewiele było rozrywek, więc zbierałyśmy z koleżankami kartki i pocztówki, którymi się potem wymieniałyśmy. A ponieważ w szkole nauczyłam się szydełkowania i robienia na drutach, oprócz zajmowania się młodszym o cztery lata bratem Jasiem, robiłam czapki i swetry, których z braku włóczki często nie kończyłam. Wakacje spędzaliśmy u rodziny ojca w Krzanowicach, pomagając w żniwach. W zamian dostawaliśmy różne płody rolne, które zabieraliśmy do domu. Gdy byliśmy trochę więksi, zaczęliśmy jeździć z zakładu taty na kolonie do Międzywodzia, które do tej pory wspominam bardzo miło – mówi pani Basia.
Edukację rozpoczęła w raciborskiej „Czwórce”, a po przeprowadzce kontynuowała ją w Szkole Podstawowej nr 8. Tam zaprzyjaźniła się z Moniką Grzesik i Weroniką Kunert i we trzy wpadły na pomysł, by po skończonej podstawówce pójść do Liceum Medycznego Pielęgniarstwa. – Od dziecka wpajano nam, że najważniejsze jest zdobycie zawodu, a szkół, które dawały takie możliwości było w Raciborzu niewiele. Miałyśmy do wyboru „Ekonomik”, „Mechanik” i „Budowlankę”, bo ogólniaki do zawodu nie przygotowywały. Raciborski „Medyk” to była szkoła inna niż wszystkie. Uczennice chodziły w pięknych mundurkach, które były takie czyste, odprasowane i zapięte na ostatni guzik. To robiło na nas wrażenie – tłumaczy po latach pani Basia. Zanim jednak udało się zrealizować młodzieńcze marzenia, dziewczyny musiały stanąć przed komisją kwalifikacyjną sprawdzającą ich predyspozycje do zawodu i zdać egzaminy wstępne. – Pamiętam, że w komisji, oprócz dyrektora Mariana Kapicy była Helena Bluszcz, Irena Mitręga, Stanisław Różycki i Halina Hendzel. Chyba dobrze nam poszło, bo dostałyśmy się wszystkie trzy – podsumowuje pani Pisanko.
Wagary nad Odrą
1 września 1966 roku Barbara Jureczka rozpoczęła naukę w klasie Ia. – Siedziałam w ławce z Moniką Grzesik. Miałyśmy dwie wychowawczynie: najpierw Bronisławę Raczek, a później Gizelę Zielonkę. Jak szłyśmy na wagary, to zawsze całą klasą. Zazwyczaj uciekałyśmy z jakiejś jednej lekcji, więc nie mogłyśmy iść dalej niż do mostu. Pamiętam, że kiedyś nie poszłyśmy na lekcję z profesorem Kapicą i ku naszemu zaskoczeniu, nie było żadnych konsekwencji. Choć jako nauczyciel był bardzo wymagający, czułyśmy, że jest jak drugi ojciec, chronił nas i nie dał zrobić krzywdy. Pamiętam, jak podczas szkolnego komersu, który odbywał się w „Jubilatce” w Oborze, nad ranem wchodził razem z nami na bosaka na najwyższą górę – opowiada pani Pisanko i wspomina niezapomniane wyjazdy do teatru w Opolu z Marią Herman, wędrowny obóz w Górach Świętokrzyskich z Reginą Wochnik i klasowe potańcówki z chłopcami z „Mechanika”.
Podczas gdy w innych szkołach najważniejszym egzaminem była matura, w „Medyku” najwyższą rangę miał egzamin dyplomowy. – Część teoretyczną zdawałyśmy w szkole, a praktyczną w szpitalu przy ulicy Bema. Wcześniej losowałyśmy w szkole oddziały, do których przypisywane były potem konkretne przypadki. W kieszeni fartucha mogłyśmy mieć jedynie niebieski i czerwony długopis, linijkę i zegarek. Wylosowałam odcinek kobiecy na internie. Musiałam tam uczestniczyć w dyżurze szpitalnym i zgodnie z diagnozą przygotować pacjentkę do wizyty, uczestniczyć w niej i wypełnić wszystkie zalecenia lekarskie. Egzamin trwał pięć godzin – wyjaśnia pani Pisanko. Wraz z koleżankami uczciły go potem lampką wina w „Iwonce” przy ulicy Mickiewicza. To był jeden z najpopularniejszych lokali w tamtych czasach, zwany też „Hajdówką”, od ks. Jana Hajdy, który był proboszczem stojącego w sąsiedztwie kościoła farnego.
Pani Basia marzyła o studiach, ale na farmację Akademii Medycznej w Łodzi zabrakło jej punktów z fizyki. Zgodnie z nakazem pracy pierwszą pracę rozpoczęła w sierpniu 1971 roku w Ambulatorium w Kuźni Raciborskiej, którym kierowała wtedy Mirosława Macha. – To była prawdziwa szkoła życia, a mnie rzucono od razu na głęboką wodę. Zaczynałam od zabiegówki, gdzie pracowałam na trzy zmiany. Na drugiej miałam pacjenta z zawałem. Wiozłam go karetką do szpitala w Raciborzu bez lekarza, a kierowca, jak zobaczył taką młodą dziewczynę, jak ja, spanikował. Na szczęście pacjent przeżył – opowiada pani Basia i dodaje, że gdy zadzwonił do niej dyrektor Kapica z propozycją pracy w szkole, długo się nie zastanawiała. W grudniu 1972 roku była już nauczycielką „Medyka”.
Gdy internat staje się domem
Wraz z nową pracą pojawiła się możliwość dalszego kształcenia, na czym pani Basi zawsze zależało. Naukę zaczęła od Studium Nauczycielskiego Średnich Szkół Medycznych we Wrocławiu, a kontynuowała ją na wydziale pielęgniarstwa Akademii Medycznej w Lublinie. Praca zawodowa, dwójka dzieci i miesięczne sesje wyjazdowe w lecie, albo dwutygodniowe w zimie stanowiły nie lada wyzwanie. – Kiedy mnie nie było wszystkie obowiązki przejmował mąż. Prał, gotował i zajmował się dziećmi. Jak wróciłam kiedyś z Lublina, to synowie przywitali mnie słowami: dobrze, że już jesteś mamo, bo jak tato zrobił kotlety, to Krzanowice było przez nie widać. Lekko nie było, ale daliśmy radę – opowiada ze śmiechem pani Pisanko.
Na początku jako nauczycielka przedmiotów zawodowych przechodziła wraz z młodzieżą wszystkie szpitalne oddziały. Później została na internie, na której czuła się najlepiej. – Już podczas praktyk w szkole zrozumiałam, że ani chirurgia, gdzie trzeba podejmować szybkie decyzje, ani pediatria, która wymaga odpowiedniego podejścia do dzieci, nie były dla mnie – wyjaśnia pani Basia i dodaje, że największym wyzwaniem okazała się praca z paniami, które jeszcze niedawno były jej nauczycielkami. – O żadnej z nich nie mogę powiedzieć złego słowa, ale przejście z roli uczennicy do relacji koleżeńskich nie było dla mnie łatwe. Muszę przyznać, że o wielu moich nauczycielkach zmieniłam zdanie, bo nawet te, których się wcześniej bałam i uważałem za niezbyt sympatyczne okazały się wspaniałymi i bardzo pomocnymi koleżankami – wspomina pani Pisanko.
Gdy w lutym 1976 roku Lidia Natalli została wicedyrektorką szkoły, Barbara Jureczka zastąpiła ją na stanowisku kierowniczki internatu, który mieścił się w budynkach przy Warszawskiej 7 i 9. Choć zarządzanie kuchnią i organizowanie czasu mieszkającym tam uczennicom nie należało do jej ulubionych zajęć, to wkrótce doceniła plusy, jakie zaoferował jej internat. W lipcu 1977 roku wyszła za mąż za Wiktora Pisanko. – Znaliśmy się od lat, bo byliśmy sąsiadami, a Wiktor tworzył jedną paczkę z moim bratem i kuzynem. Ślub cywilny mieliśmy w czerwcu, a kościelny miesiąc później w kościele farnym. Długą białą suknię odkupiłam od koleżanki, a wesele, które pomogła mi zorganizować siostra, odbyło się w restauracji w Samborowicach. Największym zmartwieniem było to, że nie mieliśmy gdzie mieszkać. Mieczysław Kempanowski, który został wtedy dyrektorem „Medyka” zaproponował, byśmy przenieśli się do pokoju, który przeznaczony był dla nauczycielek w internacie – mówi pani Barbara.
W 1978 roku przyszedł na świat ich pierwszy syn Tomasz, a rok później Maciej. – W internacie mieliśmy zawsze rodzinną atmosferę. Jako wychowawczynie pracowały u nas Maria Herman i Irena Gołąb. Mania przygotowywała w świetlicy przedstawienia, wieczorki poetyckie i muzyczne, mieliśmy zawsze wspólne wigilie i święta. To było ważne dla tych uczennic, które z różnych powodów nie wyjeżdżały wtedy do domów – tłumaczy pani Pisanko, która po dwóch latach zamieszkała z rodziną przy ulicy Czekoladowej. Internat prowadziła do 1982 roku, po czym rozpoczęła pracę jako kierownik szkolenia zawodowego. Rok później Pisankowie przeprowadzili się na Żorską, gdzie mieszkają do dziś. Po likwidacji szkoły pani Barbara pracowała dalej w Studium Medycznym, a następnie w Medycznej Szkole Policealnej. Gdy w Zespole Szkół w Kietrzu utworzono w 2002 roku oddział socjalny, przez sześć lat uczyła tam ratownictwa medycznego, psychologii i elementów anatomii. Dziś odpoczywa na emeryturze ciesząc się wnukami: 5-letnią Natalią i 3-letnim Wojtkiem.
Katarzyna Gruchot