Boję się człowieka jednej księgi. Czyli – tak mi to wyszło – panegiryk ku czci czytających
ks. Łukasz Libowski przedstawia
Sprawa nie jest prosta
Tym razem inspiracja przyszła do mnie z sąsiedztwa. Bo oto kolega mój, zajmujący w konwikcie księży studentów KUL-u jeden z pokoi koło mojego, Krzysztof Augustyn, który, będąc, zaiste, człowiekiem twórczym, regularnie wpuszcza do internetu – m.in. przez swoją stronę www.krzysztofaugustyn.pl – ciekawe, warte, zdaniem moim, słuchania podkasty o tematyce religijnej, dotyczące zagadnień związanych z duchowością, w kontekście właśnie jednego ze swoich nagrań spytał mnie o zdanie, które mają Państwo powyżej jako tytuł: spytał mnie mianowicie, czy wiem, od kogo zdanie to pochodzi. Sam przyznał, że wiąże je z Horacym, mnie zaś, kiedy był mnie o nie zagabnął, przyszedł na myśl Cyceron. Spróbowałem zorientować się w temacie i tu i tam zaglądnąłem. Sprawa, jak to zwykle w takich wypadkach się dzieje, gdy rozchodzi się o treści krążące w powszechnym obiegu, treści przez wielu, jeśli nie przez wszystkich powtarzane, bynajmniej nie jest prosta.
Otóż odnośne zdanie – po łacinie brzmi ono tak: Hominem unius libri timeo („Boję się człowieka jednej księgi”), przy czym funkcjonuje ono w kilku przynajmniej wersjach, ponie-waż słowo homo (człowiek) wymienia się na vir (człowiek, mąż) albo lector (czytelnik), z kolei czasownik timere (bać się, obawiać się) zastępuje się wyrazem cavere (strzec się) – przypisuje się w pierwszej kolejności i chyba też najczęściej Tomaszowi z Akwinu. Inni przyjmują, że jego autorem jest Augustyn z Hippony, genialny łacinnik, który ułożył był niezmiernie liczne zręczne, sentencjonalne wyrażenia czy frazy. Jeszcze inni mówią, iż zdanie, które nas tu interesuje, ma rodowód przedchrześcijański, że, by tak się wyrazić, spłynęło ono z pióra albo Pliniusza Młodszego, albo Seneki, albo Kwintyliana. Są też tacy, którzy utrzymują, iż zdanie rzeczone jest – dopiero – nowożytne. Oczywiście, za każdym z tych stanowisk formułuje się stosowne argumenty, co w tym przypadku sprowadza się do przytaczania i omawiania wybranych wyjątków z pism pomienionych myślicieli – twórców – ale argumenty te już tu sobie darujmy, boć wyszłoby nam z tego eseiku całe opasłe studium.
Cudnie się ze sobą splatają
W pewnym sensie – myślę sobie irenicznie i ekumenicznie – wszystkie te atrybucje są do przyjęcia. Zdanie, przy którym się zatrzymujemy, pochodzi bowiem, jak daje się wnosić na podstawie jego czy to natury, czy wymowy, od jakiegoś erudyty: toż tylko chyba miłośnikowi ksiąg i zapalonemu czytelnikowi idea taka mogła wpaść do głowy, mogła w głowie zaświtać! A wszystkie imiona, które mamy powyżej, to imiona nie kogo innego, jak jeno erudytów, fanów książek i czytania. Lecz nie dość to jeszcze powiedziane: jeśli wszak weźmiemy zdanie Hominem unius libri timeo jako lotne streszczenie, jako celne wysłowienie pewnej inklinacji, to do naszej listy musimy wówczas dopisać ogromnie dużo nazwisk: dołożyć wtedy do niej musimy nazwiska wszystkich tych, którzy podług tej właśnie inklinacji przez życie swoje szli, którzy takiej predylekcji czytelniczej i książkowej, takiemuż daimonionowi za swoich ziemskich dni pozwolili się prowadzić. Pośród zaś owych nazwisk z całą pewnością wymienić by można Horacego i Cycerona; także w pewnym sensie obaj z Krzysiem mieliśmy tych kilkanaście dni temu rację: ja, wskazując na Marka Tulliusza, a on, wspominając Kwintusa Flakkusa.
Ono zdanie, które niniejszemu naszemu wywodowi przyświeca, bez najmniejszego wahania, bez chwili zastanowienia czynię również zdaniem swoim, chociaż z niejakim niepokojem, gdyż jako ten zwierz akademicki czytam obecnie – paradoksalnie – stosunkowo niewiele. Jest mi zdanie to bliskie i bardzo mi odpowiada: harmonizuje z tym, czego w swoim jestestwie staram się trzymać, co dla tych – sądzę – w miarę regularnych czytelników Nowin nie będzie zaskoczeniem, na tyle wszelako – tuszę – dałem się im już poznać. Postaram się tedy niżej wyjaśnić, atoli, jak zwykle, nie do końca, niewyczerpująco i niezupełnie, dlaczego obawiam się ludzi jednej księgi; a dla jasności i – a co! – zgrabności zamknę to swoje objaśnienie w strukturze triadycznej. Przy czym tych trzech kwestii, których dotknę, które poruszę, nie należy brać rozłącznie: wszystkie one cudnie się ze sobą splatają.
Ot, tym gorzej dla rzeczywistości!
A zatem, po pierwsze – taka czy tego rodzaju interpretacja nostrae sententiae jest bodaj najpowszechniejsza, a zarazem jest to też chyba rzecz dla mnie osobiście najważniejsza: boję się czytelników jednej księgi, bo to ludzie niebezpieczni. W tym sensie niebezpieczni, że nie podejmują oni trudu myślenia; acz lepiej może, sprawiedliwiej, wypowiedzieć się tu będzie powściągliwiej: to ludzie w tym sensie niebezpieczni, że nie wikłają się oni w myślenie wymagające, w myślenie subtelniejsze, zniuansowane, otwarte na zawiłości i skomplikowanie. Człowiek jednej księgi szybko wyrabia sobie opinię na dany temat: w trakcie jednej lektury – ach, dałby Bóg, by była to lektura rozmyślnie, roztropnie dobrana! – w trakcie lektury tej swojej jednej księgi, utożsamiając się z tym, co czyta, nie reflektując tego, nie ustosunkowując się do tego, co czyta, krytycznie. Ba, człowiek jednej księgi z tym, co był przeczytał i co sobie zdołał przyswoić, będąc naturą wąską, zacieśnioną, mocno się związuje, mocno do tego przywiera i niechętnie od tego odstępuje: tym niechętniej – śmiałbym dodać – im ktoś mu więcej racji za koniecznością takiego jednak odstąpienia przedstawia, tym niechętniej, im owe przedkładane mu racje są poważniejsze. Człowiek jednej księgi nie jest skory do dyskusji i rozmowy; nie wiem zresztą, czy jest on aby w ogóle do nich zdolny: jest on bowiem zamknięty na to, co na dany temat mówi czy myśli kto inny, na to, jakie ów drugi, inny ma za swoim stanowiskiem argumenty: nie umie się on zgodzić na pluralizm myślenia i z takiego pluralizmu nie potrafi się cieszyć.
Mało tego: człowiek jednej księgi treści, z którymi się zapoznał, z którymi się spotkał, jest zaangażowanym, gorliwym apostołem, jest treści tych oddanym, niezmordowanym promotorem. A ponieważ to, co potem na podstawie nędznego swojego studium opowiada, jest łatwe, a ze względu na tę swoją łatwość wielce atrakcyjne i pociągające, to wnet znajduje zwolenników, takich, którzy idą i stają za nim murem. Koniec końców człowiek jednej księgi okazuje się więc wizjonerem, szarlatanem, manipulatorem i ideologiem; nie liczy się z rzeczywistością, ale rzeczywistość projektuje; a kiedy rzeczywistość z tym, co on sobie roi, się nie zgadza, nie przejmuje się tym, tylko z obojętnym wzruszeniem ramion wzdycha: „Ot, tym gorzej dla rzeczywistości!”. Z takim człowiekiem – przy założeniu, że jest to możliwe – trudno wymienić myśli, trudno porozumieć się z nim i dogadać.
Wejść w jego skórę
Po drugie: boję się czytelników jednej księgi, bo to ludzie – jakże ubożuchni, jakże biedni! – o małej, o ograniczonej wyobraźni; możliwe, że ludzie pozbawieni to nawet wyobraźni. W konsekwencji – mniemam – nie potrafią oni, niestety, wczuć się w drugiego człowieka, w jego położenie; nie potrafią oni wniknąć w jego wnętrze, w jego emocje, w bieg jego myśli, w to wszystko, co drugiego człowieka konstytuuje i stanowi. Ludzie jednej księgi nie są w stanie – a przynajmniej ciężko im to uczynić, jak sobie imaginuję – spojrzeć na świat z innej perspektywy niż swoja własna, nie potrafią patrzeć na świat z perspektywy bliźniego, nie potrafią oglądnąć świata oczyma współbrata czy współsiostry w człowieczeństwie. Tym samym skazują się na jego czy jej nierozumienie – i dalej: na jego czy jej wartościowanie, ocenianie, na to, że nie będą w stanie zgodzić się na jego czy jej obecność przy nich, na jego czy jej z nimi przestawanie i bycie; nie można wszak zrozumieć człowieka, jeśli wejść się nie umie w jego skórę i świata nie potrafi się zobaczyć w jego kolorach i odcieniach; jeśli nie umie się doświadczyć i przeżyć świata takim, jakim jest on dla drugiego. Jeśli znowuż nie rozumie się bliźniego, to znaczy, jeśli nie odkryje się i nie pojmie, dlaczego jest on, jaki jest, dlaczego jest on taki, a nie inny, niemożebnością jest, aby się nim zainteresować – znacznie więcej: nie sposób się nim naonczas zafascynować, nie sposób nim się naonczas radować.
Owszem, wszystkiego tego uczy czytanie. Albowiem czytanie to szkoła ludzi; szkoła uczenia się ludzi, szkoła, w której poznaje się, jacy ludzie są, jacy ludzie bywają. Każdy człowiek, mądry i głupi, dobry i zły, szlachetny i podły, wielki i mały, jest przecież ciekawy – na swój sposób ciekawy; każdy człowiek godzien jest naszej uwagi, naszej obserwacji, naszego zapatrzenia się na niego i podumania nad nim; każdemu człowiekowi powinni jesteśmy tego rodzaju cześć i takąż życzliwość, tyle tylko, że w takiej postawie do człowieka żyjącego obok nas trzeba się wyćwiczyć. Wydaje mi się, że istnieje coś takiego jak literacki sposób postrzegania ludzi – czyli postrzeganie empatyczne, rozumiejące, nakierowane na zgłębienie tajemnicy, którą jest człowiek wtóry. Obyśmy tak patrzeć nawzajem na siebie pragnęli!
Literacka introspekcja
Po trzecie wreszcie: boję się czytelników jednej księgi, bo to ludzie, którzy nie znają samych siebie – a przynajmniej znają siebie mniej niż ludzie wielu ksiąg – którzy nie są świadomi potencjału, jaki w nich tkwi, jaki w sobie noszą. Toć czytając, uczymy się, jakeśmy sobie powiedzieli, ludzi – ale uczymy się także samych siebie. Książka przynosi nam bowiem i poddaje pewne stwierdzenia, najprzeróżniejszego rodzaju stwierdzenia, które możemy odnosić do siebie i w ten sposób, przy ich zastosowaniu, przy zastosowaniu kategorii, które ona, książka, podsuwa, operując, działając nimi, władni jesteśmy diagnozować się i badać. Tak możemy samych siebie poznawać: możemy wydobywać na wierzch, na powierzchnię to, co w nas ukryte, to, co w jeziorze, które stanowimy, zatopione; możemy poznawać tę lepszą i tę gorszą część siebie, siebie świetlanych i siebie zacienionych, miejsca w sobie jasne i miejsca ciemne, niekiedy nawet te najciemniejsze, najmroczniejsze – miejsca, zakamarki, piwnice najgęstszych naszych ciemności.
Taka – tak ją tu sobie nazwijmy – literacka introspekcja, introspekcja przy użyciu literatury, introspekcja, która zaczyna się od lektury, która rodzi się z czytania, jest absolutnie genialna; powątpiewam, czy można ją czymś zastąpić, czy jest ona z czymkolwiek porównywalna – no, może z filmem, może ze sztuką in genere, przy czym literatura ma tę szczególną własność, że charakter jej jest werbalny, że jest ona fenomenem słownym, a w efekcie jest bardzo precyzyjna, w opisywaniu, w oddawaniu poruszeń ludzkiej duszy bardzo akuratna, bardzo, bardzo głęboka. Uważam, że rzecz ta – szukanie siebie poprzez literaturę, poprzez teksty, szukanie i znajdywanie siebie na drodze literatury – pozostaje niezwykle cenna, niezwykle wartościowa; pomaga ona w osobistym rozwoju, w pracy nad sobą. Kto mało albo wręcz wcale nie czyta, ten ma – prawdopodobnie – niewielkie szanse na to, by odkopać i odkryć całe swoje bogactwo.
Chwała czytającym!
Kończę apelem: strzeżmy się, szanowni Państwo, czytelników jednej księgi i dołóżmy starań, wszelkich starań, zróbmy wszystko, co w naszej mocy, abyśmy sami takimi czytelnikami nigdy nie byli, abyśmy sami takimi czytelnikami nigdy się nie stali! Abyśmy takimi czytelnikami przenigdy być nie chcieli! Przeto – czytajmy! Jak najwięcej, mili Państwo, czytajmy!
Cóż, czy tego chciałem, czy nie, uczciwie skonstatować należy, iż wyszedł mi z tegoż mojego pisania panegiryk ku czci czytających. A skoro tak, to niech już tak będzie: chwała czytającym!