Dwie lekcje boskiego Leonarda. O obrazie „Święta Anna Samotrzecia” da Vinci
ks. Łukasz Libowski przedstawia
Główną patronką diecezji opolskiej jest święta Anna, której doroczne liturgiczne wspomnienie w randze uroczystości obchodziliśmy w minionym tygodniu, w środę 26 lipca. W związku z tym chciałbym tekst niniejszy osobie tej świętej poświęcić.
Punktem wyjścia mojej refleksji będzie dość, jak sądzę, znany obraz pędzla Leonarda da Vinci odwołujący się do popularnego średniowiecznego typu ikonograficznego – przechowywana notabene w naszym sanktuarium na Górze Świętej Anny cudowna figurka jest egzemplifikacją tegoż samego typu – przedstawiający świętą Annę wraz z jej córką Maryją i wnukiem Jezusem. Dzieło funkcjonuje w literaturze przedmiotu pod dwoma tytułami: „Dziewica z Dzieciątkiem i świętą Anną” oraz „Święta Anna Samotrzecia”. Warto zaznaczyć, że nad obrazem w dojrzałej fazie swojej artystycznej aktywności da Vinci pracował na przestrzeni aż kilkunastu lat. Niestety, do swojej śmierci nie zdołał go ukończyć: nie dopracował dolnej części szaty świętej Anny. Ponieważ zachowały się liczne studia, poprzez tworzenie których da Vinci skrupulatnie przygotowywał się do namalowania dzieła w jego postaci ostatecznej, obecnej, należy wnosić, że obraz skomponowany jest z wielkim rozmysłem, nadzwyczaj starannie. Już od początków wzbudzał duże zainteresowanie. Giorgio Vasari w swoich „Żywotach najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów” donosi, iż kiedy da Vinci stworzył kartonowy rysunek do obrazu, to przez dwa dni przetaczały się przez jego pracownię tabuny ludzi chcących zobaczyć, nad czym mistrz pracuje.
Absolutna harmonia i spokój
Nie mogę nie dodać w tym miejscu, że już na pierwszy rzut oka widać w obrazie wszystko, co charakterystyczne dla da Vinci w szczytowym okresie jego twórczości. Został on tak skomponowany, że bije zeń absolutna, udzielająca się patrzącemu harmonia i spokój, choć poszczególne postacie ujęte zostały nie statycznie, a dynamicznie, w ruchu. Wysublimowanie wykorzystano w nim grę światła i cienia – delikatną, łagodną, daleką od dramatycznych kontrastów, w jakich lubowali się malarze epok późniejszych. Ponadto – i przede wszystkim chyba – wykonano go w technice sfumato, a więc tak, że wyrazisty kontur zamieniono w nim na subtelne przejścia światłocieniowe, co sprawia wrażenie, iż postacie i pozostałe elementy świata przedstawionego widziane są jakby za woalem mgły czy dymu: wszak włoski rzeczownik „fumo”, jaki zawiera się w słowie „sfumato”, znaczy „dym”.
Pragnę podzielić się tutaj dwoma spostrzeżeniami odnośnie do tego, jak na obrazie „Dziewica z Dzieciątkiem i świętą Anną” Leonarda da Vinci namalowani zostali Anna, Maryja i Jezus, wyprowadzając z tych spostrzeżeń wnioski natury – zdaje mi się – głęboko egzystencjalnej.
Sprawa pierwsza: intrygujący układ postaci
Powiedziałbym, że przedstawieni przez da Vinci Anna, Maryja i Jezus są ze sobą spleceni. Ich ciała tworzą właściwie jedno ciało. Tworzą jedną całość, która przybiera kształt trójkąta równobocznego: fakt ten nie powinien dziwić, jako że malarze renesansowi – co dla nich symptomatyczne – chętnie wykorzystywali przy komponowaniu swoich obrazów figury geometryczne, które uznawali za, by tak rzec, wcielenia doskonałości. Podstawę splotu osób, o jakim mowa, stanowi Anna, która przysiadła sobie na jakimś – wszystko na to wskazuje – skalistym wzgórku. Siedzi ona swobodnie, lewą rękę trzymając opartą na biodrze. Na jej kolanach siedzi Maryja. Z tym, że poza, jaką przyjmuje Maryja, nie jest swobodna: głęboko nachyla się bowiem ona ku swojemu synkowi Jezusowi znajdującemu się u jej stóp.
Co ciekawe, nie do końca wiadomo, dlaczego Maryja siedzi na kolanach Anny. Historycy sztuki przypuszczają, że w ten sposób da Vinci zamierzał pokazać więź serdecznej bliskości, jaka istniała w jego przekonaniu między matką i córką. Więź tę artysta podkreślił również tak, iż Annę namalował nie jako kobietę starą, jak zwykle się ją przedstawiało, ale jako kobietę młodą – stwierdzić chyba nawet można, że będącą mniej więcej równolatką Maryi, jej starszą siostrą. Że Anna jest mamą Maryi, da Vinci sygnalizuje oglądającemu jego dzieło, jak się wydaje, inaczej, nietypowo i pomysłowo, malując Annę jako kobietę od Maryi większą. Gdyby obie przedstawione na obrazie kobiety stały obok siebie wyprostowane, byłoby to ewidentnie uchwytne – tymczasem aby to zobaczyć, uruchomić potrzeba wyobraźnię.
Ów swoisty splot dwóch bohaterek i małego bawiącego się z barankiem bohatera obrazu, na który zwracam uwagę, podkreśla – uważam – rytm, w jaki układają się krzyżujące się ze sobą pod kątem prostym linie wyznaczone przez poszczególne części ciał Anny, Maryi i pacholęcia Jezusa, a nawet i towarzyszącego Jezusowi zwierzątka. Poza tym zauważyć należy, że nasi bohaterowie patrzą na siebie, acz swoich spojrzeń nie odwzajemniają. Oto dziecię Jezus patrzy w jakąś nieokreśloną dal – czyż nie tak patrzeć musi Bóg, który sięga wzrokiem dalej niż ludzie i który dostrzega to, czego ludzie nie widzą i czego zobaczyć nie są w stanie? – na nie patrzy zaś jego mama Maryja, z kolei na Maryję patrzy jej matka Anna.
Nazywa się niekiedy świętą Annę łączniczką pokoleń. W związku z tym skonstatować można, iż na obrazie da Vinci ten właśnie tytuł świętej znajdujemy doskonale zilustrowanym. Oglądamy tu wszak Annę z jej córą i wnuczkiem. Mamy tu zatem obecne trzy pokolenia – pokolenie dziadków, pokolenie rodziców i pokolenie dzieci – które ze sobą po prostu są, które mają czas na to, by ze sobą najzwyczajniej być, obdarowując siebie wzajem sobą, które trwają w jakieś ciepłej, intymniej – chciałbym dodać: przedziwnej, tajemnej, mistycznej – zażyłości. Nie padają tutaj żadne słowa, a pomimo to daje się odczuć pewne napięcie, to, że pomiędzy Jezusem, Maryją i Anną dokonuje się coś wielkiego i ważnego.
W konsekwencji pierwsza lekcja udzielana nam przez Leonarda da Vinci jako autora „Świętej Anny Samotrzeciej” brzmi: dbać o więzi międzypokoleniowe w naszych rodzinach, w naszych domach i w ogóle w całym naszym społeczeństwie. Tak, jako dziadkowie, rodzice i dzieci winniśmy się troszczyć o to, aby jako kolejne generacje naszych rodzin znać się – więcej: aby co jakiś czas przynajmniej ze sobą się spotykać i przebywać, choćby i z niewieloma słowami na ustach, bo też i słowa nie są nieraz konieczne. Jeszcze do niedawna było to czymś najnaturalniejszym w świecie, nikt o tym nie myślał i nikt o to nie musiał zabiegać. Lecz teraz, skoro zmieniły się warunki życia, rzecz wymaga przypilnowania i podjęcia jakiegoś, niekiedy doprawdy niemałego, a bywa, że i kosztownego, wysiłku. Warto jednak – myślę – niezależnie bowiem od tego, na jakim szczeblu drabiny pokoleniowej się znajdujemy, potrzebujemy kontaktu i relacji z innymi pokoleniami, czy to nas poprzedzającymi, czy też następującymi po nas. Potrzebujemy tego dla naszego dobrostanu: po to, abyśmy się jako ludzie dobrze rozwijali, abyśmy dosięgali pełni człowieczeństwa, człowieczeństwa w każdym jego aspekcie; potrzebujemy tego, aby zaznać pokoju wewnętrznego i szczęścia. Niestety, rozgrywa się między nami wiele dramatów nieobecności. Nieobecności dzieci i wnuków w życiu dziadków. Nieobecności rodziców w życiu dzieci. Nieobecności dzieci w życiu jednego z rodzica. A to tylko niektóre z możliwych trudnych, bolesnych i smutnych scenariuszy.
Dziecię Jezus bawi się z barankiem
Niezdarnie próbuje usiąść na nim okrakiem, prawą rączką przytrzymując się jego karku, a lewą chwytając go za prawe ucho; stojąc na nóżce prawej, lewą ma już przełożoną przez grzbiet zwierzęcia. Swą pogodną, delikatnie roześmianą twarzyczkę, w połowie tylko rozświetloną, w połowie zaś spowitą cieniem, odwraca jednocześnie w przeciwną stronę, wzrok utkwiony mając w czymś, co dla kontemplującego dzieło pozostaje niedostępne, ukryte. Scena ma charakter lekki, swobodny – rzekłbym nawet: sielski. A jednak jej wymowa ze wszech miar jest – moim zdaniem – poważna. Baranek wszelako, gdy chodzi o symbolikę chrześcijańską, oznacza ofiarę. Stanowi przeto w tym przypadku zapowiedź krwawej przyszłości igrającego z nim chłopca: że mianowicie – dla umysłu wierzącego jest to nad wyraz jasne – w swoim czasie na ołtarzu krzyża złożony on zostanie w ofierze, zostanie on zabity za zbawienie rodzaju ludzkiego. Skutkiem tego niewinną zabawę małego Jezusa z barankiem zatrzymujący się przed dziełem „Dziewica z Dzieciątkiem i świętą Anną” Leonarda da Vinci czytać może jako ilustrację czy to wyroków boskich, czy też bożej woli.
Z postanowieniem Boga tyczącym się swojego synka, tyczącym się tragicznego finału jego życia wydaje się nie zgadzać Maryja. Stąd melancholijny, zafrasowany wyraz jej twarzy. Z oblicza jej nietrudno wyczytać cierpienie i smutek – oczywiście dostojne, szlachetne, iście królewskie. Bardzo podoba mi się ta Maryja wykreowana przez da Vinci: bo nie jest taka słodka, cukierkowa, taka nieludzko jednowymiarowa. Owszem, powiedziała Bogu swoje „Tak!”, które wyraziło jej autentyczną, jak najszczerszą postawę całkowitego poddaństwa rozporządzeniom Boga. Teraz jednak, kiedy odkrywa, ku czemu owe boskie rozporządzenia wiodą, boleje. Rozpoznaje w swoim sercu wątpliwość, niepewność, strach. Zastanawia się, czy da radę, czy podoła, czy starczy jej sił, by wytrwać w swoim ślubie, by wszystkie trudne doświadczenia, które Bóg już jej gotuje, przyjąć i udźwignąć. Stacza w sobie wewnętrzną walkę, zmaga, szarpie się sama z sobą, aby podtrzymać swoje „Niech się stanie!”. Jakże ta Leonardowa Maryja w tym wszystkim, w tej swojej boleści piękna, jakże przejmująco nam podobna!
Lecz spójrzmy w końcu i na twarz Anny: bo zupełnie ona inna od twarzy Maryi. Przeczytałem gdzieś, że jest to twarz rozumiejąca – i ponieważ taki jej opis bardzo mi odpowiada, to pozwalam sobie tutaj go powtórzyć. Tak, to twarz rozumiejąca: zaróżowiona, promienna, ozdobiona uśmiechem – uśmiechem, który zdradza wiedzę o Bogu i człowieku, o tym, co zachodzi między nimi. Tak, to twarz osoby, która niejedną przeprawę z Bogiem ma już za sobą i która doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele wydarza się nieraz miedzy człowiekiem a Wszechmocnym, jak długą i krętą drogę musi niekiedy człowiek przebyć, przejść, by stanąć pokornie przed swoim Stwórcą i Zbawicielem i wyrzec te lub tego rodzaju słowa: „Panie, nie jak ja chcę, ale jak ty!…”.
Nie ze wszystkim się godzimy
Jeśli więc w ten sposób interpretujemy „Świętą Annę Samotrzecią” pędzla da Vinci – idzie tu o postać małego Jezusa i o to, co maluje się na obliczach Maryi i Anny – to udziela nam ona drugiej niezwykle cennej lekcji: uświadamia nam ona wówczas, jak jako ludzie zmagamy się ze zrządzeniami bożymi w naszym życiu. Nie ze wszystkim przecież, co Bóg sprawia względem nas, co Bóg z nami czyni, co Bóg na nas zsyła, łatwo się godzimy. Zdarza się, że w odpowiedzi na niektóre wydarzenia, które na nas spadają, krzyczymy w stronę Boga – z przygniatającego poczucia bezsiły w ich obliczu, ze złości, z buntu – ze wszystkich swoich sił: „Nie!”. Jesteśmy wtedy jak Maryja Leonarda; może nawet w stanie znacznie gorszym niż ta powściągliwa i subtelna Maryja Leonardowa. Dopiero potem, kiedy wykonamy wewnętrzną pracę, gdy sforsujemy mur obronny naszego egoizmu, gdy stłumimy swoją butę, gdy uciszymy nasze rozkołatane serce, jesteśmy w stanie zwrócić się do Boga ze słowami: „Chcę, Panie, tego, czego ty chcesz, chcę dlatego, że ty chcesz, chcę, jak ty chcesz i jak długo chcesz”. Wtenczas jesteśmy jak Anna. Jak Anna, która wie, że jeśli będzie tak, jak tego pragnie Bóg, że jeśli zaakceptuje się to, co Bóg daje, będzie dobrze, bardzo dobrze – będzie najlepiej.
Ks. Łukasz Libowski
lukasz.damian.libowski@gmail.com