Jeszcze raz w sprawie Marcina Adamca. Nie o Marcinie, ale o jego czytelnikach i odbiorcach
Jeszcze raz w sprawie Marcina Adamca. Nie o Marcinie, ale o jego czytelnikach i odbiorcach.
1.
W sprawie Marcina Adamca, w związku z wydaną przez niego książką „Zniknięty ksiądz”, głos już jakiś czas temu na łamach „Nowin Raciborskich” zabrałem, pisząc tekst pt. „W związku z wystąpieniem Marcina Adamca. Komentarz koleżeński” (NR 34/2022, s. 8-9). W wersji online tekst dostępny jest pod adresem: https://www.nowiny.pl/wiadomosci/193765-ksiadz-lukasz-libowski-polemizuje-z-bylym-ksiedzem-i-jego-glosna-ksiazka.html – przy czym, jedna uwaga, publikując je w internecie, redakcja określiła moje pisanie jako polemiczne, z którym to określeniem trudno mi się jednak zgodzić; sam, szukając najodpowiedniejszego słowa, nazwałem swój artykuł, i to w tytule, komentarzem. Przeczytałem właśnie tę swoją wypowiedź sprzed niecałych dwóch lat i muszę stwierdzić, że w całości pozostaje ona na chwilę obecną aktualna.
W tym roku ukazała się druga książka Marcina pt. „Odnaleziony ksiądz”. Nie czytałem jej jeszcze. Nie wiem zresztą, czy będę ją czytał. Raczej nie. Bo najzwyczajniej nie jestem jej lekturą zainteresowany. Z tego bowiem, co o niej słyszę, z tego też, co Marcin przy okazji jej promocji mówił o niej tu i tam, wnoszę, że w swojej atmosferze i wymowie jest ona podobna do „Znikniętego księdza” (swoją drogą: podoba mi się, że tytuły jednej i drugiej książki wzajemnie się do siebie odnoszą, sprawiając wrażenie, że oto mamy do czynienia z dyptykiem, jakkolwiek nie mam pewności, czy zamysł stworzenia dyptyku towarzyszył autorom projektu od samego początku). Niewykluczone jednak, że przy nadarzającej się sposobności rzecz sobie nabędę. Ale to ze względów osobistych. Po to wyłącznie, żeby przy kolejnym spotkaniu z Marcinem móc poprosić go o autograf. Taką wszakże zawarliśmy umowę.
W środowisku kościelnym, w którym się obracam i do którego przynależę – przynależę, jak mi się wydaje, coraz bardziej świadomie – a zapewne nie tylko w tym jednym środowisku, książka „Odnaleziony ksiądz”, eufemistycznie mówiąc, nie została niezauważona. Wraz z nią wróciła na języki sprawa Marcina. Choć, prawdę powiedziawszy, nie tyle może sama książka środowisko kościelne poruszyła, co promująca ją aktywność Marcina. Jego obecność w związku z wydaniem książki w różnych miejscach. W różnych audycjach i programach.
Niniejszym chciałbym podzielić się jedną swoją refleksją, jaka zrodziła się we mnie, kiedy obserwowałem rzeczone poruszenie. Jak zaznaczyłem w tytule artykułu, refleksja ta wiąże się ze sprawą Marcina. Nie dotyczy ona jednak Marcina, lecz jego czytelników. A jeszcze dokładniej: dotyczy tych jego czytelników, którzy są członkami Kościoła. Którzy utożsamiają się z Kościołem. Właściwie można poczynić tu jeszcze jedną precyzację. Otóż nie chodzi mi wyłącznie o czytelników „Odnalezionego księdza”. Gdyby bowiem tak było, rozprawiałbym o dość, jak sądzę, wąskim gronie. Co stwierdzam bez złośliwości, gdyż dzieje się tak przy publikacji niejednej książki. Chodzi mi raczej o wszystkich tych, których ukazanie się wskazanego wydawnictwa na rynku jakoś dotknęło. W których rezonował czy nawet jeszcze rezonuje fakt reklamowania przez Marcina jego drugiego dzieła. Stąd w tytule tego tekstu wymieniam koniunktywnie czytelników i, mam nadzieję, że znacznie szerzej, odbiorców Marcina.
Nie potrafię oszacować, czy moja refleksja tutaj przedkładana jest prawdziwa. Powiedziałbym tak: może zgadza się ona z obiektywnym porządkiem rzeczy, a może nie. Nie podzielam jednak opinii, że tylko i wyłącznie wtedy ma się prawo do dzielenia się swoją refleksją, kiedy żywi się niepowątpiewalne przekonanie, że refleksja ta jest prawdziwa. Jak dla mnie, to upoważnia mnie do publicznego prezentowania swoich przemyśleń fakt, że uważam, iż coś z rzeczywistości one odsłaniają. A w tym przypadku tak właśnie uważam. Orzec zaś, czy tak, jak sobie imaginuję, jest w istocie, należy do czytelnika.
2.
Myślę, że dla nas, ludzi Kościoła, opowieść Marcina o Kościele stanowi nie lada problem. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, że nie ma w nas zgody na tę opowieść. To znaczy – uogólnię: nie ma w nas zgody na opowieść o Kościele inną od naszej własnej. Inną od tej, która upowszechniła się na przestrzeni lat, a może i wieków, wśród nas, wierzących. Która z niemałym trudem wypracowana została przez chrześcijańskich teologów wszystkich epok. Inną od tej, do której przywykliśmy. Z którą się związaliśmy. Inną od tej, którą mamy oswojoną. Wyraźmy teraz to samo, ale pozytywnie: otóż jesteśmy w stanie zaakceptować tylko taką opowieść o Kościele, która jest zbliżona do naszej. Która w jakiejś mierze jest taka sama jak nasza.
Właściwie nie ma w tym nic dziwnego. To ludzka rzecz. Łatwiej przyjmujemy i godzimy się z tym, co przystaje do naszego doświadczenia, do naszych odczuć, do naszych poglądów i zapatrywań, niż z tym, co od naszych doświadczenia, odczuć, poglądów i zapatrywań odstaje. Aż chce się skonstatować: taka nasza natura. Tak jesteśmy skonstruowani. Owszem, rozumiem. Lecz można spytać – a pytanie to samoczynnie się tutaj nasuwa – czy fakt, że tak jesteśmy skonstruowani, nas usprawiedliwia? Czy w związku z tym wolno nam wszystko, co odmienne, inne od tego, co nasze, przekreślać i odrzucać? Czy wolno się nam z innym, odmiennym nie liczyć, tego nie szanować, nie szukać temu w sobie miejsca? Oczywiście, że nam nie wolno. Jak mniemam, odpowiedź ta jest dla wszystkich jedyną możliwą. Wszak naszym powołaniem, jak bym wskazał, jest przezwyciężać nasze naturalne tego rodzaju skłonności. Chyba wszyscy, którzy żyjemy w Kościele, na łonie Kościoła, tego powołania jesteśmy doskonale świadomi.
Jaka jest różnica między opowieścią Marcina o Kościele a opowieścią ludzi Kościoła o Kościele? Zasadnicza. I bezzwłocznie staje się ona jasna (uprzedzę zarzuty: możliwe, że grzeszę w tym punkcie drastycznym uproszczeniem). Otóż ludzie Kościoła opowiadają o Kościele pozytywnie. Dobrze. Tymczasem Marcin mówi o Kościele negatywnie. Źle. Ludzie Kościoła opowiadają, że Kościół pomaga im w rozwoju. We wzroście. Że pomaga im stawać się ludźmi. Coraz lepszymi ludźmi. Coraz bardziej ludzkimi ludźmi. Że niesie ich ku Bogu. W jego ojcowskie ramiona. Że jest ich domem. Miejscem, w którym panują znakomite warunki ku temu, by coraz ściślej jednoczyć się z Bogiem. Natomiast Marcin opowiada, że Kościół (czytając, co napisałem, zastanawiam się, czy to jednak nie jest tak, że Marcinowi chodzi o księży, nie o Kościół – ale com napisał, napisałem), przeciwnie, przeszkadza mu w rozwoju. Że bycie w Kościele sprawia, że jako człowiek karleje. Że staje się coraz bardziej nie-człowiekiem. Człowiekiem, w którym jest coraz mniej człowieka. Coraz to gorszym człowiekiem. Marcin opowiada, że Kościół odwodzi go od Boga. Od trwania w jego serdecznych objęciach. Że Kościół jest miejscem, w którym panują znakomite warunki ku temu, by grzeszyć. By coraz bardziej oddalać się od Boga.
Jak my, ludzie Kościoła, reagujemy na narrację Marcina o Kościele, narrację tak skrajnie różną od naszej? Z mojej obserwacji wynika, że na jeden sposób. A przynajmniej ten jeden sposób zdaje mi się na ten moment najczęstszym. Otóż – ot, klasyka gatunku – zarzucamy Marcinowi, że jego narracja o Kościele jest nieprawdziwa. Że jest przekłamana. Że bezpodstawnie utkana jest z samych wyłącznie kwantyfikatorów ogólnych: wszyscy, zawsze, wszędzie. Tym samym wszczynamy z nim dyskusję. Podejmujemy debatę, która, jak ufamy, niechybnie zmierza do ustalenia, jak to rzeczywiście z Kościołem jest. Debatę, która nas, obydwie strony sporu, doprowadzić ma do odkrycia, jaka jest o Kościele prawda. Oczywiście, jest to przedsięwzięcie ze wszech miar pożądane i szlachetne. Szczerze muszę tu jednak wyznać, iż coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że takie nasze kłócenie się o Kościół, czy to z Marcinem Adamcem, czy z kimkolwiek innym, kto myśli o Kościele jak on, nie ma najmniejszego sensu.
Czemu nie ma sensu? Bo chyba koniec końców nie o prawdę o Kościele w tym wszystkim chodzi. Nie chcę przez to powiedzieć, że prawda o Kościele nie jest ważna. Ponieważ jest ważna. I trzeba do jej poznania i wyrażenia w słowach, zdaniach ludziom dążyć. Koniecznie. Chcę natomiast powiedzieć, że prawda o Kościele nie jest w tym wszystkim najważniejsza. Co zatem jest najważniejsze? To, myślę, żeby przyjąć człowieka. Marcina i każdego innego człowieka. Również człowieka Kościoła. To jest najważniejsze, żeby przygarnąć człowieka. Wraz z jego opowieścią. Autorską opowieścią. O Kościele i swoim życiu. O swoim życiu i Kościele. Idzie o to, by zaakceptować człowieka z narracją, jaką snuje on z wnętrza swojej egzystencji. Z jego interpretacją zdarzeń, tych minionych i tych obecnych. Idzie o to, by stworzyć przestrzeń. Przestrzeń, w której człowiek może zatrzymać się i zamieszkać. W której może opowiedzieć swój los. Opowiedzieć swój los po swojemu. Idzie o to, by stworzyć przestrzeń, w której każdy człowiek będzie mile widziany, życzliwie podejmowany i wysłuchiwany. Wysłuchiwany z uwagą. Z empatią. Bez komentarzy. Bez krytyki. Bez oceny. Takie bowiem słuchanie ma wielką moc. Cudownie oczyszcza. Zarówno słuchanego, jak i słuchającego. Słuchającego, jak i słuchanego. Ponadto słuchanie takie otwiera. Otwiera jedną i drugą stronę. Słuchanie takie jedną i drugą stronę otwiera na prawdę. Z takiego słuchania wykluwa się zgoda na prawdę. I miłość. Wielka miłość do prawdy. Głęboko wierzę, że Kościół jest wspólnotą słuchających i słuchanych. Słuchanych i słuchających. Przestrzenią spokojnego, czułego, uważnego słuchania. Aczkolwiek nie zawsze taką przestrzenią chce być.
Właśnie. Dlaczego nie chce być taką przestrzenią? Trudne pytanie. Myślę, że boimy się konfrontacji. Skonfrontowania naszej opowieści o Kościele, co do której żywimy przekonanie, że jest prawdziwą, z opowieścią kogo innego o Kościele, którą to opowieść uznajemy za z gruntu nieprawdziwą. Lękamy się takiego skonfrontowania, gdyż w jego ramach może się okazać, że nasza narracja o Kościele nie do końca jest prawdziwa oraz że ta skrajnie odmienna od naszej narracja o Kościele nie do końca jest nieprawdziwa. A to skomplikowałoby naszą sytuację. Zepsułoby nasze wygodne położenie. Kazałoby nam rozetrzeć i rozmazać wyraźny kontur między kolorami białym i czarnym. Wymagałoby to od nas zmiany. Niemałej. Nie tylko mentalnej – zmiany myślenia. Choć i zmiana myślenia to wcale nie tak znowuż prosta operacja. Ale wymagałoby to także zmiany znacznie poważniejszej – zmiany zewnętrznej. Wymagało by to wszakże również zmiany postawy. Ponieważ nie wolno by nam wtedy było odcinać się grubą kreską od tych, którzy o Kościele mówią źle. Tylko trzeba by było wówczas w ich opowiadaniu szukać prawdy. Tej przykrej i smutnej prawdy o Kościele. Prawdy, która głosi, że Kościół krzywdzi, rani i zadaje ból.
To jest chyba nasze, ludzi Kościoła, najaktualniejsze i najpilniejsze zadanie. Tak jakoś to widzę. Tej przykrej i smutnej prawdzie o Kościele spojrzeć w oczy. Pozwolić jej wybrzmieć. Z nią się pojednać. I włączyć ją w naszą opowieść o tym, jaki jest Kościół. Tę naszą opowieść tylko to wzbogaci. Możemy się tego uczyć przy okazji sprawy Marcina Adamca. Ale i wielu innych jemu podobnych osób, które co rusz pojawiają się na horyzoncie. I zawsze będą się pojawiać.
Czy to wielkie wymaganie? Za wielkie? Nie umiem odpowiedzieć. Możliwe, że dużo, że za dużo wymagam od ludzi Kościoła. Czy to niesprawiedliwe? Nie potrafię rozstrzygnąć. Wprawdzie nie chcę być niesprawiedliwy. Ale może taki właśnie jestem. Jedyne, czego chcę, to wyjścia z impasu. Przyznaję. Wyjścia tego szukam namiętnie.
ks. Łukasz Libowski | lukasz.damian.libowski@gmail.com