Wszyscy nam zazdrościli wspaniałej atmosfery w pracy
Los tak pokierował życiem pani Małgorzaty, że niemal od samego początku splatało się z życiem Wodociągów. Pierwszy raz zobaczyła swój przyszły zakład pracy gdy miała 5 lat i stała się jego najbliższą sąsiadką. Przez wiele lat mijała go codziennie w drodze do szkoły, a gdy ją skończyła – ze świadectwem maturalnym w ręku przyszła zapytać o wolny etat. To miało być tylko na chwilę, ale okazało się, że jest na całe życie. Po 41 latach pracy wciąż lubi tu wracać i to nie tylko wspomnieniami.
Historia, która zatoczyła koło
Małgorzata Matusiewicz jest rodowitą raciborzanką, ale płynie w niej krew zarówno śląska, jak i góralska. Wszystko zaczęło się od nakazu pracy, którym pochodzącego z Ciśca koło Milówki Jana Strzałkę skierowano do „Bykowni” w Ocicach. I jak to w wielu historiach miłosnych bywa, dzielnica Raciborza zyskała na atrakcyjności za sprawą jej mieszkanki – Rity Pyschik. Młodzi zaczęli się spotykać, a po ślubie zamieszkali u rodziców panny młodej. Gdy ich córka Małgosia miała 5 lat, za sprawą nowej pracy pana Jana, rodzina przeniosła się do centrum miasta i zamieszkała niedaleko Wodociągów. – To był budynek mieszczący się po drugiej stronie ulicy, zwany „Wodomistrzówką”. Były w nim dwa mieszkania zakładowe, które otrzymywali pracownicy melioracji wodnej. Na parterze mieszkała pracująca w Wodociągach Wanda Kurowska z mężem i córką Loretą, a na piętrze ja z rodzicami i młodszym bratem Romanem. Mieliśmy dwa duże pokoje z kuchnią i to nam w zupełności wystarczało. Mama mieszkała tam do powodzi, a Kurowscy wyprowadzili się wcześniej, bo dostali mieszkanie spółdzielcze. Młodsza ode mnie o trzy lata Loreta, która po mężu nazywała się Pawełek, dołączyła potem do mnie zatrudniając się w Wodociągach – opowiada pani Małgosia.
Dzięki temu, że pan Jan, oprócz rodziców miał jeszcze siedmioro rodzeństwa, Strzałkowie każde wakacje, ferie, a nieraz nawet święta, spędzali w górach. – Wszyscy mieszkali w okolicy Milówki: w Wieprzu, Kamesznicy, czy Węgierskiej Górce. Myśmy zawsze jeździli do Ciśca, gdzie żyli dziadkowie, a potem już tylko babcia, najczęściej podczas żniw, żeby pomagać w polu. Mama pracowała w sklepie PSS Społem przy Skłodowskiej, więc gdy miała urlop to jechaliśmy z nią, innym razem z tatą. Resztę wakacji spędzałam razem z bratem u drugiej babci na Ocicach. Tylko najmłodsza siostra taty – Stanisława opuściła rodzinne strony i wybrała Racibórz. Mieszkała z nami, gdy chodziła do II LO, potem wyszła tu za mąż i została na stałe – relacjonuje pani Matusiewicz i dodaje, że chociaż tradycje śląskie i góralskie były różne, rodzicom zawsze udawało się wypracować kompromis, a dzieci były otwarte na obie kultury.
Gdyby Małgosię Strzałkę, uczennicę SP 11 spytać o to, kim chciałaby zostać, to bez zastanowienia odpowiedziałaby, że nauczycielką historii. Wszystko za sprawą charyzmatycznego nauczyciela tego przedmiotu – Władysława Płonki i jego ciekawych lekcji, za sprawą których ambitna uczennica pochłaniała książki historyczne i robiła plany na przyszłość. To właśnie dzięki nowemu wychowawcy, który zastąpił w szóstej klasie polonistkę Jadwigę Łotocką, zaczęła myśleć o zostaniu nauczycielką. Nic więc dziwnego, że po podstawówce wybrała II Liceum Ogólnokształcące, gdzie znowu trafiła na nauczyciela historii z pasją – Leszka Wyrzykowskiego. – To była klasa ogólna i w większości żeńska, bo mieliśmy tylko dwóch chłopaków. Jacek Skrzypiński i Adam Antochów byli sportowcami. Uczyli się u nas, ale lekkoatletykę trenowali w szkole mistrzostwa sportowego. Naszą wychowawczynią była Danuta Witan, po mężu Pazurek. Planowałam, że zaraz po maturze będę zdawała na historię na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, ale się nie dostałam – tłumaczy.
Damski głos w męskim gronie
Skoro los napisał Małgorzacie Strzałce inny, niż planowała scenariusz, musiała podjąć decyzję co robić dalej. Z pomocą przyszła sąsiadka Wanda Kurowska, która była kadrową w Wodociągach. – To był zakład najbliżej mojego domu, więc pomyślałam, że spytam ją czy nie mają czasem jakiegoś etatu, żebym nie musiała siedzieć przez rok w domu. No i akurat było wolne miejsce w dziale głównego mechanika – tłumaczy pani Małgorzata.
Dyrektorem Wodociągów był wtedy Jan Wilk, a kierownikiem działu głównego mechanika Józef Świerczek. – To był typowo męski dział, składający się z kierowców i mechaników. Potrzebowali kogoś, kto by przejął całą robotę papierkową. Zajmowałam się m.in. wypełnianiem kart drogowych, rozliczaniem godzin czy paliwa. Zaraz obok głównego mechanika był dział sieci wodociągowej i kanalizacji, i tam pracowała Krysia Urbisz, która zaczęła pracę rok wcześniej. Od razu się zakumplowałyśmy i bardzo przyjemnie nam się pracowało. A dyrektor Wilk został wkrótce moim sąsiadem, bo jak wyszłam za mąż to przez rok mieszkaliśmy u teściów na Browarnej, na tym samym piętrze co on – wspomina po latach i dodaje, że męża poznała dzięki swojej przyszłej teściowej, która była krawcową i do której przychodziła na przymiarki. Eugeniusz Matusiewicz właśnie wrócił z wojska i podobnie jak pani Małgosia, planował swoją przyszłość. Zawodowo związał się z ZEW-em i tak jak żona, w jednej firmie pozostał aż do emerytury.
W dziale głównego mechanika pani Matusiewicz pracowała niecałe 3 lata. Potem urodziła dziecko, poszła na urlop wychowawczy, a kiedy już wróciła, została przeniesiona do działu sieci wodociągowej i kanalizacyjnej. – Tam pracowało trzech panów i czwarty kierownik, więc znowu panowie. Szefem był Józef Kowalski, który dojeżdżał codziennie do pracy z Kędzierzyna. Oprócz niego pracowali tu: mistrz sieci kanalizacyjnej Andrzej Bortel, mistrz produkcji wody Józef Świerczek i mistrz sieci wodociągowej Henryk Szamara. No i znowu była to papierkowa robota: karty pracy, grafiki zmian, raporty – mówi pani Małgorzata.
W 1990 roku dostała propozycję przejścia do działu zbytu, w którym zwolniło się miejsce. Wydziałem kierował Rajnard Bartusz, który potem został głównym księgowym. To był duży dział, który miał pod sobą inkasentów, czyli pracowników, którzy chodzili na odczyty, wystawiali rachunki i kasowali pieniądze, co z czasem zastąpiono w Wodociągach odczytem elektronicznym. Wśród inkasentów, z którymi pracowała pani Matusiewicz byli: Zdzisława Kurkiewicz, Janina Ochmanek, Bogusław Wójcik, Katarzyna Świerczek, Czesława Bartusz, Anna Baryła, Maria Mazur, Jerzy Będkowski i Józek Łapiniak, który potem został monterem. – To był pierwszy dział, który komputeryzowali. Od nas się zaczęło. Firma z Krakowa sprzedała nam oprogramowanie do naszego działu, a potem jej pracownicy przyjeżdżali, żeby nas szkolić. Na początku były tylko dwa komputery i trzeba było do nich wprowadzić wszystkie dane, które były w wersji papierowej. Siedziałyśmy z koleżanką po godzinach i i ręcznie to wklepywałyśmy. Pamiętam jaki to był strach, czy sobie poradzimy. Na szczęście miałam już komputer Commodore w domu, więc to pisanie na klawiaturze szło mi szybko – podsumowuje pani Małgosia.
Na chwałę ojczyzny i pożytek podniebienia
W czasach PRL-u nic tak nie łączyło ludzi, jak czyny społeczne, które odbywały się zawsze w dni wolne od pracy. W Wodociągach polegały głównie na pracach porządkowych wokół zakładu. – Grabiliśmy trawniki, sprzątaliśmy podwórko albo malowaliśmy płot. Wcześniej trzeba było się zapisać, żeby było wiadomo ile będzie osób i ile narzędzi przygotować. Po zakończonej pracy było wspólne ognisko z kiełbaskami albo grochówką. Te czyny to była forma integracji. Ale w pracy też zawsze znalazł się czas żeby chwilę porozmawiać przy kawie – opowiada pani Małgosia.
Były też święta, o których się zawsze pamiętało i z odpowiednim namaszczeniem celebrowało. Pierwszym był Dzień Kobiet, drugim Dzień Pracownika Gospodarki Komunalnej. – Pamiętam, że któregoś 8 marca panowie zorganizowali nam imprezę w starej świetlicy. Zostałyśmy zaproszone w trakcie pracy na kawkę, na ciasteczko a nasi koledzy nas obsługiwali. Kierownik założył nawet fartuszek, a potem były tańce przy magnetofonie. Z zakładu pracy dostawałyśmy goździki i rajstopy, ale któregoś roku prezenty były bogate, bo nasz zaopatrzeniowiec Arnold Rohowski załatwił gdzieś serwisy do kawy i każda z nas taki dostała – wpomina Małgorzata Matusiewicz i dodaje, że drugie święto obchodzono w drugą niedzielę maja i najczęściej były to spotkania w „Jubilatce” w Oborze, „Raciborskiej” albo bale z osobami towarzyszącymi.
Na przestrzeni tych wszystkich 41 lat pani Małgosi najlepiej pracowało się w ostatnim dziale, w którym udało się stworzyć prawdziwie rodzinną atmosferę. – Myśmy mieli to szczęście, że naprawdę współpracowało nam się bardzo dobrze, nie było żadnych niesnastek i jeden na drugiego zawsze mógł liczyć. Przyjaźniliśmy się też poza pracą. Niektóre działy to nam tego zazdrościły, że potrafimy sobie zorganizować na prywatnej stopie fajne spotkania, bo inni tego po prostu nie praktykowali – mówi pani Matusiewicz, która po przejściu na emeryturę znalazła w końcu czas na czytanie książek i długie spacery. Niektóre z nich prowadzą ją ulicą 1 Maja do znajomych miejsc. – Odwiedzam stare kąty, bo fajnie jest mieć gdzie wracać – podsumowuje.
Katarzyna Gruchot