Śmierć w płomieniach
72-letnia kobieta poniosła śmierć w płomieniach w ostatnią z sylwestrowych nocy. Przez lata znosiła do swojego domu śmieci i różne niepotrzebne rzeczy, które zajęły się od iskry z piecyka. Takich „zbieraczy” nie brakuje i w naszym powiecie. Czy tragedii można było uniknąć?
Pożar wybuchł 31 grudnia około godz. 19.00. Jeszcze 15 minut wcześniej, jak twierdzi sąsiadka, zmarła widziana była na chodniku ul. Głubczyckiej w Raciborzu ze swoim rowerem, na którym zawsze taskała jakieś toboły. Z widzenia znało ją z pewnością wielu raciborzan. Latem czy zimą staruszka odziana w długi płaszcz pchała swój rower ładując do toreb zawieszonych na ramie prawie wszystko, co znalazła i co, według niej, miało jakąś wartość.Mieszkała w swoim starym rodzinnym przedwojennym domu przy ul. Głubczyckiej w Raciborzu. Od kilkudziesięciu lat, po śmierci rodziców, sama. Miała emeryturę, bo swoje przepracowała. Była ponoć geodetą. Kilka lat temu zmarł też brat, który mieszkał w Opolu. Sąsiadom mówiła, że ma tam bratanicę, ale nikt jej w Raciborzu od długiego czasu nie widział. Kiedyś, jak jeszcze brat żył, staruszka jeździła do Opola na święta.
Śmieć to świętość
Sąsiedzi, którzy przeprowadzili się na wspomnianą ul. Głubczycką w Raciborzu pod koniec lat 80., twierdzą, że już wtedy znosiła do domu co popadło; kartony, jedzenie, butelki, ciuchy, słowem wszystko, co znalazła na śmietniku. Wcześniej robiła to razem z matką. „Zdobycze” traktowała jak świętość. Twierdziła, że to jej dobytek, który na coś się przyda. Góra śmieci była poupychana w całym domu. Od kilku lat właścicielka korzystała właściwie z jednego pokoju-kuchni. W reszcie pomieszczeń nie dało się już przejść. Mimo to miała jedno włamanie. Nie wiadomo, co złodzieje wynieśli.
Latem było najgorzej - twierdzi sąsiad. Wraz z żoną bali się wybuchu biogazów, które mogły się w domu wytworzyć. W domu pleniło się robactwo i szczury. Wszystko rozchodziło się do sąsiednich posesji. Raz zepsuł się jej telewizor. Dałem jej swój czarno-biały. Poprosiła, by jej go podłączyć. Trzy razy wchodziłem do domu. Nie mogłem wytrzymać od smrodu.
Ściana jego domu styka się z domem zmarłej. W upał wokoło roznosił się nieznośny fetor. Kobieta nie miała ubikacji. Wieczorem ukradkiem wynosiła ekskrementy do ogródka i zakopywała, czasami tuż przed domem sąsiadów. Wtedy ci postanowili na swój koszt wyłożyć kostkę. Ekskrementy trafiały już potem do małego sadu graniczącego z chodnikiem przy Głubczyckiej.
Czy ktoś mógł namówić staruszkę do zmiany mentalności?
To starsza kobieta, która parała się tym od lat. Prosiliśmy, błagaliśmy, czasami się pokrzyczało. Nic nie pomagało. Jak przyjeżdżała straż miejska lub dzielnicowy, to albo jej nie było, albo nikogo nie wpuszczała - relacjonuje sąsiad.
W całym nieszczęściu widzi swój fart. 31 grudnia czuliśmy swąd już od południa - dodaje. Sylwestra mieli spędzić u swoich znajomych w innym mieście. Coś nam podpowiedziało żeby zostać - dodaje żona. I zostali. Sąsiadka poszła wieczorem do kościoła. W drodze powrotnej widziała staruszkę z jej rowerem. Wchodziła do domu. Piętnaście minut później z wnętrza zaczął się wydobywać dym. Drzwi były zamknięte. Tłukłam w nie garnkiem, myślałam, że jeszcze żyje - dodaje sąsiadka.
Niestety staruszka zaczadziła się. Iskra poszła od piecyka. Wewnątrz miało się co palić. Zawiadomiona przez sąsiadów straż pożarna przyjechała bardzo szybko, ale za późno, by uratować życie. Szczęście w nieszczęściu na czas, by ratować mienie pozostałych. To była bardzo trudna akcja - mówi jej dowódca. A wspomniany wcześniej fart? Gdyby sąsiadów nie było i nikt inny nie zawiadomiłby strażaków, po dodatkowych kilkunastu minutach z domu byłaby pochodnia. Było kwestią minut, aż góra śmieci dostanie tlenu, a wtedy pożar „malowany”. Na pewno zajęłyby się sąsiednie zabudowania.
Starych drzew się nie...
Spotkałem ją kilka lat temu w Wigilię. Grzebała w śmietniku - mówi były milicjant, obecnie ochroniarz. Jak twierdzi, wraz ze swoją żoną (wystarczy powiedzieć, że jest osobą publiczną) są obecnie pełnomocnikami właś-ciciela nieruchomości. W szczegóły nie chcą wchodzić. Ujawnione przez nich fakty były następujące. Dom należał do zmarłej i jej brata. Za obopólną zgodą postanowili go sprzedać. Każdy dostał swoje pieniądze. Właścicielami najpierw było małżeństwo ochroniarza i osoby publicznej. Dziś, jak zapewniają, obiekt już do nich nie należy. Mają jednak pełnomocnictwo do reprezentowania właściciela. Z innych źródeł dowiedzieliśmy się, że tym innym właścicielem jest ich córka.
Pojawienie się kilka lat temu nowych właścicieli rozbudziło nadzieje sąsiadów zmarłej. Mówiono nam, że dojdzie do remontu. Niestety przez ten czas prawie nic nie zrobiono - twierdzą. Zamiast remontu doszło do antagonizmów. Właściciel patrzył z byka na sąsiadów, a ci na niego, bo obiecał i na tym się skończyło. Mają mu za złe, że nie dość, iż niewiele zrobił to nazwoził dachówek, postawił pod murem sąsiadki, której zwilgotniały ściany. Długo go prosiła, by je usunął.
Wielokrotnie zapraszaliśmy tę panią do siebie. Mieszkamy w bloku i mieliśmy przez to nieprzyjemności, bo lokatorom przeszkadzał smród. Przychodziła do nas na Wigilię. Na ostatnią nie przyszła, bo mąż pierwszy raz kazał się jej umyć - mówi żona ochroniarza. Podczas rozmowy oboje nie godzą się na jej nagrywanie. Mąż ma przez to dziś wyrzuty, bo nie zrozumiał wtedy mentalności tej kobiety. Zapewniają, że pomagali jak mogli. Nie tylko przyjmowali w swoim domu, ale załatwiali leczenie. Słowem, są zdania, że robili wszystko, co mogli. To była fizycznie i psychicznie normalna kobieta, za którą trudno podejmować decyzje - dodają.
Po co mi to wszystko było? - pyta dziś sama siebie żona byłego milicjanta. Kiedy nabyli dom, pozwolili staruszce nadal w nim mieszkać. Nie mieliśmy wtedy konkretnych planów - słyszymy. Kiedy chcieli zacząć remontować, okazało się, że niewiele można zrobić. Zmarła na nic nie pozwalała. Góra śmieci rosła, a wraz z nią zagrożenie. Jak coś chciałem zacząć, to słyszałem, że się powiesi - mówi obecny reprezentant właściciela. Dali jej kubeł na śmieci. Od momentu ustawienia stał pusty. Również sąsiedzi pozwolili jej sypać popiół do swojego kubła. Nigdy nie skorzystała z oferty.
Czy można więc było zdecydować o eksmisji? Oczywiście, że leżało to w naszej gestii, ale wyobraża Pan sobie wyrzucenie starszej kobiety z jej ojcowizny, choćby nawet do jakiegoś ośrodka, w którym miałaby najlepsze warunki? A co by było, gdyby rzeczywiście popełniła samobójstwo? Kto by odpowiadał za jej śmierć? - pyta żona byłego milicjanta.
Administracyjnie sprawa była również trudna. Straż miejska mogła karać za bałagan, ale tylko w obejściu. Kilka lat wystosowała do małżeństwa upom-nienie. Potem, jak zapewniają w komendzie, skarg i interwencji już nie było. Do domu straż nie miała i nie ma prawa wejść. Mówiła, że to, co ma, to jej i wszystko na coś się przydaje - powiedział nam p.o. komendanta. Na pomoc społeczną staruszka musiałaby się zgodzić. Nikt nie stwierdził jej ubezwłasnowolnienia.
Czy jest więc ktoś winny tej śmierci, tak tragicznej? Na gorąco, w złości i żalu, padały oskarżenia ze wszystkich stron z wyjątkiem rodziny. Bratanica pojawiła się na pogrzebie i na tym koniec. Wcześniej ciotką się nie interesowała, co potwierdzają i sąsiedzi, i małżeństwo reprezentujące właściciela. Jakby nie patrzeć, to ona mogła coś robić, bo my wszyscy to przecież obcy ludzie - uważa żona milicjanta.
Pozbierać żelastwo
Historia tak naprawdę się skończyła, bo życia kobiecie nikt już nie wróci. Został zrujnowany dom. Kiedy rozmawialiśmy z sąsiadami przyszła ekipa zbieraczy złomu. Czy możemy wyzbierać żelastwo z ogródka - zapytali. To nie moje i ja wam nie mogę pozwolić - odparł sąsiad. Poszli i co się dało zabrali. Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego, który po naszej interwencji zajął się sprawą, wyda postanowienie o zabezpieczeniu obiektu. Wyda też decyzję, w której zażąda od właściciela przedłożenia opinii budowlanej.
Co będzie teraz z tym domem? - pytamy reprezentantów właściciela. Oddamy za darmo, może dla bezdomnych, może Monarowi - odparli.
Grzegorz Wawoczny