Jak uniknąć kaca
Traktat akcesyjny podpisany. Trudno wymagać nienadawania temu wydarzeniu charakteru epokowego: ateński duch starożytnych igrzysk, marzenia rzeszy polityków o zapisaniu się na kartach europejskiej historii, potrzeba dostarczenia Europejczykom świeżego symbolu XXI wieku, że już nie wspomnę o wykreowanym przez same media apetycie milionów widzów na uczestnictwo w epokowym wydarzeniu. Tego jednego dnia (miejmy nadzieję, że tylko tego jednego), pozwoliliśmy sobie zapomnieć, że w gruncie rzeczy w Atenach sformalizowano jedynie to, co dawno i detalicznie postanowione i nikt nie spodziewał się pod greckim niebem ani żadnych nowych jakości, ani nawet niespodzianek.
Oto bowiem przed Polską daty i wydarzenia, które swą twardą realnością (a po części i nieprzewidywalnością) są dużo ważniejsze niż ateński spektakl. Te wydarzenia to przede wszystkim referendum oraz procedura ratyfikacji naszego członkostwa przez kraje „dotychczasowej” Unii. O tym, że sprawa jest poważna, przypomnieli naszym euroentuzjastom z głowami w chmurach nasi bracia Węgrzy. W jednym z najbardziej przekonanych do Unii krajów, w referendum nie wzięła udziału ponad połowa uprawnionych do głosowania. Jeśli tak będzie u nas, to stanie się o wiele gorzej, bo referendum nie będzie ważne. Wprawdzie do Unii i tak wstąpimy, gdyż członkostwo ma stabilną większość w naszym parlamencie, ale, nie oszukujmy się, będzie to nie tylko plama na honorze naszych władców, ale i wielka kompromitacja nas wszystkich, jako dojrzałych obywateli europejskiego państwa. Kompromitacja wobec historii, kompromitacja wobec tych, którzy nas przyjmują do swego grona, a wreszcie, już bez wielkich słów, dla wielu z tych, którzy nie pójdą głosować po prostu zwykły kac, dający znać o sobie już nazajutrz...
Tak się zapędziłem w tej proreferendalnej tyradzie, że na wszelki wypadek podkreślę z całą mocą: tak jak w wyborach lokalnych można oddać głos na nikomu nieznanego Iksińskiego, zamiast na faworyta Nowaka, tak i w referendum, jeśli z rachunku zysków i strat wyjdzie nam „nie” można zagłosować po prostu „nie”. Jedno, maleńkie „tak” lub „nie” i kaca nie będzie...
Arkadiusz Gruchot
Oto bowiem przed Polską daty i wydarzenia, które swą twardą realnością (a po części i nieprzewidywalnością) są dużo ważniejsze niż ateński spektakl. Te wydarzenia to przede wszystkim referendum oraz procedura ratyfikacji naszego członkostwa przez kraje „dotychczasowej” Unii. O tym, że sprawa jest poważna, przypomnieli naszym euroentuzjastom z głowami w chmurach nasi bracia Węgrzy. W jednym z najbardziej przekonanych do Unii krajów, w referendum nie wzięła udziału ponad połowa uprawnionych do głosowania. Jeśli tak będzie u nas, to stanie się o wiele gorzej, bo referendum nie będzie ważne. Wprawdzie do Unii i tak wstąpimy, gdyż członkostwo ma stabilną większość w naszym parlamencie, ale, nie oszukujmy się, będzie to nie tylko plama na honorze naszych władców, ale i wielka kompromitacja nas wszystkich, jako dojrzałych obywateli europejskiego państwa. Kompromitacja wobec historii, kompromitacja wobec tych, którzy nas przyjmują do swego grona, a wreszcie, już bez wielkich słów, dla wielu z tych, którzy nie pójdą głosować po prostu zwykły kac, dający znać o sobie już nazajutrz...
Tak się zapędziłem w tej proreferendalnej tyradzie, że na wszelki wypadek podkreślę z całą mocą: tak jak w wyborach lokalnych można oddać głos na nikomu nieznanego Iksińskiego, zamiast na faworyta Nowaka, tak i w referendum, jeśli z rachunku zysków i strat wyjdzie nam „nie” można zagłosować po prostu „nie”. Jedno, maleńkie „tak” lub „nie” i kaca nie będzie...
Arkadiusz Gruchot