Autokar w ogniu
Autokar Piniora spalił się doszczętnie na oczach przerażonych pasażerów, którzy na szczęście zdążyli w porę uciec.
Autokar Piniora spalił się na trasie z Wodzisławia do Monachium-Ulm na oczach przerażonych pasażerów, którzy na szczęście zdążyli w porę uciec. „Nie wiem, jaka była przyczyna tego pożaru” - mówi Leszek Pinior, właściciel firmy.
Tej podróży do Niemiec 19-letnia Karina z Rydułtów (nazwisko do wiadomości redakcji) nie zapomni do końca życia. Kilka dni temu jechała na wakacje do swojej siostry, która na stale mieszka w Monachium. Pierwszy autokar, którym wyjechaliśmy, zepsuł się za Opolem. Około trzech godzin czekaliśmy na drugi, którym z kolei dojechaliśmy tylko za Zgorzelec, bo się doszczętnie spalił - wspomina niefortunną podróż rydułtowianka, która obecnie wypoczywa już w Niemczech i próbuje otrząsnąć się z ponurych wydarzeń. Jak mówi, pierwszy raz jechała z firmą Pinior, ponieważ wcześniej korzystała z przewozów Ottokaru. Wyruszyliśmy z Wodzisławia o godzinie 13.30. Nic nie zapowiadało takich problemów na trasie. Niestety, o 18.30 utknęliśmy za Opolem, pod jedną z górek. Okazało się, że zepsuło się sprzęgło – wspomina pani Karina.
Pali się!
Na drugi autokar czekali około trzech godzin. Pilot uspokajał nas, że i tak musielibyśmy stać w korku, gdyż dalej na trasie był wypadek - dodaje rydułtowianka.
Kiedy wreszcie zjawił się drugi przewóz, pasażerowie pechowego wozu byli przekonani, że to już dość przygód, jak na jedną podróż. Niestety, okazało się, że najgorsze dopiero przed nimi. Godzinę drogi za Zgorzelcem autokar zaczął się palić. Była godzina pierwsza w nocy. Wszyscy spali. Ja siedziałam na jednym z tylnych siedzeń. Nagle poczułam swąd - wspomina dziewiętnastolatka. Od tej chwili wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Pasażerowie w popłochu opuszczali przewóz. Przez kilka godzin staliśmy na dworze, w nocy, pod gołym niebem i czekaliśmy na inny autobus. Wyciągaliśmy z toreb ubrania i ubieraliśmy się, bo było trochę zimno. Dostaliśmy wprawdzie koce i napoje, ale razem z nami czekały także dzieci, które można było w tej sytuacji przewieźć do hotelu, ale przewoźnik tego nie zrobił - mówi pani Karina. W końcu wyruszyli w dalszą drogę około 7.00 rano. Mieli być w Monachium o 3.30 nad ranem, a przybyli na miejsce około 14.00. Jechaliśmy więc równo dwadzieścia cztery godziny - dodaje rydułtowianka.
Mama pani Kariny dowiedziała się o wszystkim już po fakcie. I chyba dobrze, bo bym to strasznie przeżywała. Lepiej nie myśleć, co by było, gdyby się na przykład drzwi zablokowały. Przecież to była kwestia kilku minut - mówi przerażona.
Został tylko szkielet
Leszek Pinior, właściciel wodzisławskiej firmy, w rozmowie z nami stwierdził, że sam jest zszokowany tym, co się stało. Kiedy w nocy dowiedział się o pożarze autokaru, pomyślał najpierw, że to… żart. Z autobusu został tylko szkielet i nie wiemy, jaka była przyczyna pożaru. Autokar miał tydzień wcześniej robione badanie techniczne i był sprawny. Najważniejsze dla nas jest to, że, że nikt nie ucierpiał, że nikomu nic się nie stało. Ze znacznym opóźnieniem, ale wszyscy dojechali na miejsce szczęśliwie – mówi Leszek Pinior. Argumentuje, że takie wypadki na świecie się zdarzają i trudno je przewidzieć. Ponoć tego samego dnia w Niemczech spaliły się także dwa inne autokary innych przewoźników. Dobrze, że autobus to nie samolot – stwierdza Leszek Pinior. Dodaje, że podczas zdarzenia cały czas był w kontakcie telefonicznym z kierowcami i pilotem przewozu do Niemiec. Telefonicznie organizował pomoc Czerwonego Krzyża, który na prośbę przewoźnika przywiózł napoje i koce. Na miejscu była policja i straż pożarna.
Dlaczego jednak pasażerowie musieli tak długo czekać w nocy, pod gołym niebem? Z tego, co mi mówili kierowcy wiem, że ludzie podeszli do wypadku ze zrozumieniem, za co im bardzo dziękujemy. Przepraszamy wszystkich za trudności. Tego naprawdę nie mogliśmy przewidzieć. Sami bardzo to przeżywamy - dodaje właściciel firmy Pinior.
Iza Salamon