Pochwała prowincji
Co tam bracie u ciebie, na prowincji, słychać? To często słyszane pytanie, zadawane nieco protekcjonalnie przez kolegę Tomka z Krainy Wielkich Metropolii czasami irytuje. Ale co ciebie przyjacielu - tu pytam już siebie samego - w tym pytaniu tak drażni, czyżby protekcjonalny ton kolegi był tak naprawdę refleksem moich własnych kompleksów? Te gorzkawe przeczucia można by przespać i zignorować, gdyby nie uporczywy niczym katzenjammer, porannych myśli sturm und drang, któremu - dzięki uprzejmości Redaktora Naczelnego - kształt mogę nadać przyoblekając go w niniejszy felietonik.
Co z tą prowincją więc, Drogi Czytelniku? Bo ile osób, tyle opinii wychwyconych, na temat Wodzisławia, życia tutaj, dalszych perspektyw. Czy da się z tych tekstów przeczytanych, słów podsłuchanych w sklepie i na ulicy, z internetowych komentarzy skleić spójny obraz tego, jak postrzegamy nasze życie tutaj, w Wodzisławiu? Na prowincji. Najwięcej wokół narzekactwa z domieszką sarkastycznych westchnień, radość ze statusu prowincjusza przebija zazwyczaj w trakcie rocznicowych akademii, opinie pochwalne to zwykle te oficjalnie artykułowane. A ulica szemrze: Wodzisław, miasto emerytów, pas transmisyjny do wyjazdu na Wyspy, Wodzisław, zapał młodego prezydenta i powiew nowego w Urzędzie, Wodzisław, wóda najpowszechniejszą oferta kulturalną, Wodzisław, sukcesy szkół, inwestycyjna pustynia, zamknięta kopalnia, osiedla - getta, Wodzisław, Odra dumą kibiców, Wodzisław, po zmierzchu strzeż się tych miejsc, Wodzisław, „miasto, w które wierzę" (z plakatu wyborczego).
W naszej tradycji kulturowej nurt mitologizujący sielskość prowincji był zawsze niezwykle płodny. Także i dziś w filmie (Kolski, Barański, Jakimowski), literaturze (Stasiuk, Myśliwski) czy teatrze (Węgajty, Gardzienice) znajdujemy matryce, na których obraz prowincji maluje się poprzez podobne co w czasach naszych dziadów trwanie w bezczasie, w przestrzeni oswojonej aż do przesytu, w twórczym przeżywaniu i zmaganiu się z nudą. Ten obraz zanika. Z opinii na internetowych forach jasno wynika, iż dla wielu mieszkańców naszego miasta ważnym kryterium jego rozwoju jest tzw. dzianie się. Rynek milczący w niedzielne popołudnie traci swój urok. Rynek statyczny, niemrawy - będący w przeszłości epicentrum małomiasteczkowej mitologii - dziś musi tętnić życiem. To też swoiste signum temporis - niemota rynku w niedzielę staje się synonimem zadupia.
Dwa pojęcia za mną chodzą: swojskość i swojactwo. Awers i rewers życia na prowincji. Ten pierwszy objawia się w potencjale regionu, w wyrąbywaniu sobie własnej niszy w globalnej wiosce, przy zachowaniu całej prowincjonalnej mitologii i małomiasteczkowego sztafażu, objawia się w dewizie „myśl globalnie, działaj lokalnie". Ten drugi to tworzenie skansenów, krainy, gdzie panny się rumienią, a człek cichy pobożny żywot wiedzie, gdzie obrona opacznie rozumianej tożsamości powoduje, iż „kibol" wypiera kibica, a lokalne morale reperuje się poprzez internetowe naparzanki z Obcymi (czytaj: rybniczanami). Wiem, który model jest mi bliższy, ale który przeważy? Cóż nam, prowincjuszom tęskniącym do swojego Eldorado, ale nie chcących szukać go za opłotkami pozostaje? Korzystając z maksym naszych byłych (politycznych) rzeknę: ćwiczmy umysł, dużo czytajmy i bądźmy kurteczka jak brzytwa.