Był strach, walka i wielkie nadzieje
– To była wielka niewiadoma. Nie wiedzieliśmy jak zareaguje władza. Wtedy każdy myślący człowiek odczuwał lęk. Szczególnie, gdy sięgał pamięcią do tego, co działo się w Gdyni w roku 70., czy tego, co sześć lat później wydarzyło się w Radomiu – mówi z przejęciem Zbigniew Płowaś, były działacz Solidarności, wspominając cztery dni, w czasie których sporo działo się na kopalni 1 Maja. Podobnie, jak w wielu innych miastach w 1980 roku.
To był moment
Strajk zrodził się spontanicznie. 29 sierpnia na nocnej zmianie. To był gorący okres. Podpisywano porozumienie na Wybrzeżu. Górnikom mówiono, że bunt nie ma sensu, bo wszystko już zostało uzgodnione. Ale nie dali się zwieść. Sytuacja zaostrzyła się, gdy przemocą zmuszono jednego z górników do zjazdu na dół. – Szedłem już na szyb. Brałem lampę, materiałów wybuchowych już nie pozwolili wziąć – opowiada Edward Szczygieł, przewodniczący Koła Emerytów i Rencistów Solidarność, przy nieistniejącej już kopalni 1 Maja. – Usłyszałem nagle zawołanie: „Na cechownię! Strajkujemy! Nikt nas kopać nie będzie!” Wtedy stało się jasne, że bierzemy sprawy w swoje ręce – dodaje.
Sprawy potoczyły się szybko. Wybrano komitet strajkowy, na czele którego stanął Edward Szczygieł. Górnicy otrzymali wsparcie od kolegów z Moszczenicy. Komitet Miejski PZPR zapewniał Edwarda Gierka, że strajk poza kopalnię nie rozprzestrzeni się. Czas pokazał, jak bardzo się pomylili. Na Zofiówkę, a później na kopalnię Anna i Marcel dotarły delegacje, które poinformowały o tym, co dzieje się na Wilchwach. Miały zmotywować do wspólnego działania. O strajku dowiedzieli się inni.
Sabotażyści nie dali rady
Górnicy zabezpieczyli dół i całą powierzchnię kopalni. Utworzono warty. Wszystko to miało chronić przed sabotażem. Takich prób nie brakowało. – Z kopalni Marcel zginęło ponad 200 ubrań górniczych. W nich przebrani funkcjonariusze SB i milicji mieli podburzać tłum i spełnić obietnicę daną I sekretarzowi KC PZPR – przekonuje Adam Mokanek, uczestnik strajku.
Akcji sabotażowych było kilka. Na teren kopalni przez bramę i płoty podrzucano alkohol. Liczono na to, że rozpity tłum ustąpi. Próbowano podpalić magazyn paliw. Wówczas na teren cechowni mogliby wejść strażacy, milicjanci i pod pretekstem akcji ratowniczej rozgonić strajkujący tłum. – Cztery osoby chciały podpalić olejarnię, ale pożar udało się w porę ugasić – opowiada Zbigniew Płowaś. – Na szczęście, bo czuliśmy się odpowiedzialni za wszystko co działo się w kopalni. Byliśmy na tyle świadomi, że nie dopuściliśmy do dewastacji. To były przecież nasze miejsca pracy – dodaje stanowczo. Górnicy, którzy zgłaszali się na ochotnika zabezpieczali teren.
Wsparcie było silne
Do strajku włączył się kobiety, które pracowały w pralni i kuchni. Wspierały górników, jak tylko mogły. Pomoc przychodziła też z zewnątrz. Żony, dzieci podchodziły pod bramę z żywnością, by choć na chwilę zobaczyć się z walczącymi o swoje prawa mężami. – Na rocznicę ślubu żona przyniosła mi kwiaty. To był dla mnie bardzo wzruszający moment. Taki ludzki odruch w całym tym zgiełku – opowiada poruszony Zbigniew Płowaś.
Ostoją dla strajkujących był także ksiądz Bolesław Kopiec. Dodawał otuchy ale i doradzał. W cechowni odprawił pierwszą mszę. – Był dla nas tym, kim ks. Henryk Jankowski dla Gdańska – zaznacza Edward Szczygieł.
Spokój na kopalnię wrócił 3 września. Wtedy to podpisano porozumienie jastrzębskie, trzecie po gdańskim i szczecińskim. Zakończył się strajk, ale nie walka o przestrzeganie zawartych w nim postulatów. Do 21 wysuniętych przez strajkujących na Wybrzeżu, dołączono własne dotyczące spraw socjalnych, płacowych i organizacji pracy. Przede wszystkim wywalczono zniesienie czterobrygadowego systemu pracy, wprowadzenie wolnych sobót i niedziel oraz tego, by górnicy mogli przechodzić na emeryturę po 25 latach pracy pod ziemią.
Było warto
Obecnie Koło Emerytów i Rencistów Solidarność przy byłej kopalni 1 Maja liczy 300 członków. Przedstawiciele zarządu zgodnie twierdzą, że warto było podjąć walkę o swoje prawa. Podkreślają, że zmiany przyszłyby, ale zdecydowanie później i nie wiadomo, jakiego nabrałyby kształtu. – Serce boli, gdy patrzę na zachowania liderów dzisiejszej Solidarności, które nie zawsze są zgodne z naszymi przekonaniami. Podchodziliśmy do sprawy ideowo. Dziś bycie w Solidarności to zawód. My chcieliśmy służyć ludziom, względy materialne schodziły na dalszy plan. Przykra jest taka kolej rzeczy – podsumował z żalem Adam Mokanek.
(mag.)