Jak zapamiętali stan wojenny
W 30. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego mieszkańcy powiatu wodzisławskiego wspominają 13 grudnia 1981 r.
13 grudnia 1981 – 13 grudnia 2011
Stan wojenny wprowadzono 13 grudnia 1981 roku na terenie całej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej na mocy uchwały Rady Państwa z 12 grudnia 1981 roku. Decyzję podjęto z naruszeniem konstytucji na polecenie Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Stan wojenny został zawieszony 31 grudnia 1982 roku, a zniesiony 22 lipca 1983 roku.
Ks. prałat Bogusław Płonka,
proboszcz parafii Wniebowzięcia NMP w Wodzisławiu i dziekan dekanatu Wodzisław
W 1981 roku miałem 23 lata i byłem na IV roku Seminarium Duchownego w Katowicach. Już w sobotę, w nocy z 12 na 13 grudnia czuliśmy, że dzieje się coś niedobrego. A to dlatego, że gmach wojewódzkiej MO, bardzo dobrze widoczny z okien seminarium, był cały oświetlony, jak nigdy dotąd. Nazajutrz rano, w kaplicy, podczas jutrzni, około godz. 6.30 rektor powiedział nam, że wprowadzono stan wojenny. Baliśmy się, bo nie wiedzieliśmy co będzie dalej, co z tego wyniknie.
Na ulicy pojawiły się opancerzone, wojskowe samochody. A kilka dni później, z okien seminarium widzieliśmy czołgi przejeżdżające ul. Wita Stwosza, przy której znajduje się seminarium. Dobrze pamiętam tę chwilę: byliśmy na wykładach, kiedy po ulicy zaczęły dudnić gąsienice czołgów. Dla nas, pokolenia, które na szczęście nie zaznało koszmaru wojny, widok czołgów na ulicach był przerażający. Nie wiedzieliśmy skąd one jadą, dopiero później dowiedzieliśmy się, że wracały z pacyfikacji kopalni „Wujek”, podczas której zginęło 9 górników.
Pamiętam też żołnierzy grzejących się przy koksiakach ustawionych na ulicach Katowic, przepustki, które trzeba było mieć, chcąc przejechać z miasta do miasta. Kiedy w 1981 roku jechałem do domu do Wodzisławia na święta, w podkatowickich Piotrowicach do autobusu PKS-u weszli żołnierze z bronią. Sprawdzali dokumenty pasażerów, ich przepustki i bagaże.
Kazimierz Cichy
prezes Towarzystwa Miłośników Ziemi Wodzisławskiej
W 1981 roku miałem 36 lat, mieszkałem w Radlinie i pracowałem w przedsiębiorstwie wiertniczo-geologicznym w Rybniku. 13 grudnia jechałem na godz. 7.00 do pracy. Było bardzo zimno i dużo śniegu. O stanie wojennym usłyszałem w radiu, ale nie zdawałem sobie sprawy, że z tego powodu może mi się coś przytrafić.
Do pracy jechałem służbowym autem terenowym. Kiedy dojeżdżałem do komendy policji w Rybniku zobaczyłem, że stoi tam pancerny skot, a obok niego trzech żołnierzy z bronią, grzejących się przy koksiakach. Wtedy przypomniałem sobie, że przed ruszeniem w drogę służbowym autem powinienem wypisać tzw. kartę drogową. Zapomniałem o tym. Widząc żołnierzy byłem pewny, że mnie zatrzymają. Ruch na drodze był niewielki, żołnierze wyglądali na trochę znudzonych, a terenowy samochód w tamtych czasach był „podpadający”. Kiedy mundurowi kazali mi się zatrzymać pomyślałem, że już po mnie. Nagle, kiedy już mieli sprawdzać moje dokumenty, przybiegł inny żołnierz i krzycząc kazał swoim kolegom szybko zbierać się na jakąś akcję. Odetchnąłem z ulgą. Uniknąłem kontroli.
Pamiętam, że w stanie wojennym był duży rygor, np. dokładnie musieliśmy odnotowywać swoje przyjścia i wyjścia z pracy. Pamiętam też dreszcz emocji, kiedy pomagałem ojcu kolegi, działaczowi „Solidarności”. Ukrywał się w Kamieniu, a ja razem z kolegami kilka razy przywoziłem mu tam prowiant. Z zakupem żywności w tamtych czasach też nie było łatwo, pamiętam, że dostarczyliśmy mu m.in. kaszę i ryż w torebkach. Oczywiście wszystko to było bardzo tajne, a my ciągle musieliśmy uważać, czy ktoś nas nie śledzi.
Piotr Cybułka
radny powiatowy, wcześniej m.in. lider zespołu POZIOM 600
Stan wojenny zastał mnie w Bytomiu. Jako 28-latek z zespołem byłem wówczas na przeglądzie muzyków młodej generacji. Nie było jeszcze zespołu POZIOM 600. Graliśmy pod nazwą „Hej”. W nocy w hotelu oglądaliśmy telewizję. Mówił Jaruzelski, ale nie bardzo go słuchaliśmy. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Rano z gitarami poszliśmy do domu kultury, w którym miał się rozpoczynać przegląd. Drzwi były zamknięte, a na nich kartka z informacją o wprowadzeniu stanu wojennego i odwołaniu imprezy. Pierwsze myśli to obawa o rodzinę w Wodzisławiu (wówczas Radlin był częścią tego miasta – przyp. red). Tam została żona z malutką córką. Byłem wówczas dyrektorem domu kultury kopalni Marcel. Po powrocie, do pracy już nie wszedłem. Przeniesiono nas na kopalnię. Zajmowałem się transportem, podpisywałem bilety na przewozy pracownicze. To był trudny czas. Zabrano nam najlepsze lata. Pozostała rodzina i granie rock’n’rolla.
Henryk Machnik
prezes Towarzystwa Miłośników Rydułtów
Miałem wówczas 38 lat. Chodziłem wtedy na drugą zmianę do Kopalni Rydułtowy. Pracowałem jako sztygar, zastępowałem kierownika oddziału zbrojeniowo - likwidacyjnego. Wtedy dość porządnie żeśmy przybrali, czyli pracowaliśmy ponad szychtę. Wyjechaliśmy coś koło drugiej w nocy. Dyspozytor mówił, że jest stan wojenny, że gdzieś czołgi jeżdżą. Byliśmy zaskoczeni. Zastanawiałem się, na czym to polega. Wyczuwało się z jednej strony strach i poczucie ubezwłasnowolnienia, z drugiej strony były głosy, że to było potrzebne dla uspokojenia sytuacji. Pamiętam też zabawne historie, które krążyły wśród nas jako anegdoty. Do godz. 6.00 rano była godzina policyjna, więc nie można było nigdzie chodzić. W sklepach nic nie było. Dlatego kobiety ustawiały się nawet o godz. 2.00 np. przed mięsnym, żeby coś dostać. Mieliśmy taki przypadek, że patrol zabrał panie stojące w kolejce do kibitki i zawiózł do szpitala. Tam czyściły okna. Kiedy znów panie widziały patrol krzyczały „Lygać, kibitki jadą”. Pamiętam też inną sytuację. Koledzy opowiadali, jak patrol spałował doktora Niewiema. Najpierw patrol zażądał dowód osobisty. Doktor mówi, że nie ma. Pytali, jak się nazywa. Niewiem. Jak to, nie wie pan, jak się nazywa? No Niewiem. Wyrżnęli mu kilka razy pałą za to niedomówienie. Ale na poważnie to nigdy w życiu nie chciałbym już przeżywać atmosfery strajku. To jest tak potworne napięcie, że wystarczy iskra, żeby doszło do nieszczęścia.
Tadeusz Skatuła
wodzisławski starosta
Wprawdzie trochę czasu już upłynęło, ale pamiętam ten dzień. Miałem 30 lat. O ile się nie mylę, to była niedziela. Ja jeszcze wtedy mieszkałem w Rybniku. Wybierałem się właśnie do kościoła na Nowinach, a tu o 6.00 rano zadzwonił kolega i zapytał czy wiem o wprowadzonym stanie wojennym. Ta informacja wszystkich nas wtedy zmroziła i z napięciem śledziliśmy informacje w gazetach, radio i telewizji.
Andrzej Nowak
emeryt z Bełsznicy, redaktor miesięcznika samorządowego „U Nas”
W grudniu 1981 roku był przewodniczącym koła Zakładu Gazowniczego ROW w Świerklanach, oddział tłoczni gazowej w Radlinie: To co najbardziej pamiętam z tej niedzieli to ogromna cisza. Jechałem do pracy górniczym autobusem. Zazwyczaj rozgadani górnicy tym razem milczeli, tylko niektórzy coś tam szeptali. Było wcześnie rano, bo jechałem do pracy na godzinę 6. Przejeżdżaliśmy przez Jedłownik, gdzie znajdowała się komenda milicji. Co mnie zaskoczyło, to widać przy tej komendzie było spore zgrupowanie aut, mimo tak wczesnej godziny cała komenda była oświetlona a wokół kręciło się pełno milicjantów. O stanie wojennym dowiedziałem się w pracy. Najpierw w radiu puścili patetyczne marsze, a potem usłyszałem przemowę Jaruzelskiego. Koło południa przyszedł na zakład jakiś gość, zakomunikował nam, że jest stan wojenny i że nasz zakład został zmilitaryzowany. Po szychcie zabrałem do domu związkową dokumentację, która znajdowała w zakładzie. Cały stan wojenny przeleżała u mnie w domu. Jakoś wówczas nie pomyślałem, że to coś niebezpiecznego i że może mi coś grozić. Dalekie były mi skłonności do kombatanctwa. Miałem rodzinę, dwójkę dzieci i człowiek musiał mieć pewne rzeczy na uwadze i myśleć logicznie, zachowywać zimną krew. W kolejnych dniach stanu wojennego było trochę obaw. Okazało się, że mój przełożony z Solidarności, który pracował w zakładzie w Świerklanach został internowany. Mnie to na szczęście ominęło. Najwyraźniej uznano, że jestem „płotką”.