Ze Śląska w Himalaje: trekking wokół Annapurny
Kondycja, silna wolna i… formalności. Patryk Zabrzewski z Żor opowiada o tym jak przygotować się do wyprawy w najwyższe góry świata, co można zobaczyć ze szczytu Chulu Far East i jak wrócić do domu w jednym kawałku.
– Odkąd zacząłem chodzić po górach, moim największym marzeniem było zobaczenie tych największych, najbardziej dzikich i niedostępnych.
Himalaje. Najwyższe Góry Świata. Po tym, jak zobaczyłem zdjęcia kolegów, z wyjazdu trekkingowego wokół Mount Everestu z zeszłego roku stwierdziłem, że następnej możliwej okazji nie mogę odpuścić. Nie trzeba było długo czekać. Kolejny pomysł powstał na początku tego roku.
Równocześnie pojawiło się wiele dylematów, które trzeba było rozważyć i przemyśleć. Wydawało się, że wszystko jest w zasięgu ręki, trzeba było tylko dobrze się do tego przygotować. Odkąd podjąłem decyzję o wyjeździe, wszystko zaczęło nabierać innego tempa. Podstawą było dobre przygotowanie kondycyjne. Regularnie zacząłem biegać po górach, zarówno na krótszych jak i na dłuższych dystansach. Do tego dochodził basen i inne aktywności.
Z kolegami, z którymi wybrałem się na wyjazd, za wyjątkiem Piotrka Lilli, (z którym znamy się od początku studiów) spotkałem się na początku roku. Wszyscy z naszej sześcioosobowej ekipy, czyli Paweł Klyszcz, Sławek Kazimierczak, Karol Jendrysik i Olga Gołyga, to ludzie nieprzypadkowi i każdy z nas wiedział, co robi, czego chce i po co tam jedzie. Paweł, na co dzień biega w maratonach ulicznych, Sławek jeździ na nartach skiturowych, Ola i Karol robią setki kilometrów na rowerach. Największe doświadczenie w górach wysokich miał Piotrek. Ponadto codzienne życie każdego z nas, na okrągło przeplata się z górami. Przed samym wyjazdem trzeba było ogarnąć wiele spraw organizacyjnych związanych między innymi z zakupem biletów, ubezpieczeń i szczepień.
Za wyjątkiem samego trekkingu wokół masywu Annapurny (8091m) w planie mieliśmy również wejście na szczyty Chulu East (6584 m) i Chulu Far East (6059 m). Aby mieć możliwość wejścia, z odpowiednim wyprzedzeniem należało uzyskać wymagane, Permity czyli pozwolenia. Będąc w zeszłym roku w Nepalu, Paweł nawiązał kontakt z Nepalczykiem Manim, który pomógł nam w załatwieniu niektórych spraw w Kathmandu jeszcze przed naszym przyjazdem. Przykładowo na załatwienie pozwolenia wejścia na szczyt, trzeba zarezerwować około 4-5 dni. Dzięki Maniemu nie musieliśmy już o to zabiegać i zyskaliśmy kilka dodatkowych dni na wyjście w góry.
Czas mijał. Każdy z nas robił wszystko, żeby dobrze przygotować się do wyjazdu. W końcu nadszedł długo wyczekiwany dzień. Ostatnie przymiarki do pakowania przysporzyły mi trochę stresu, ponieważ przed pójściem spać o godzinie 23 na dzień przed wyjazdem, po wrzuceniu bagażu na wagę okazało się, że przekraczam dopuszczalny limit wagowy 30 kg. Wobec powyższego, zawartość plecaka trzeba było nieco „odchudzić”.
Nocy nie przespałem. Dużo myśli kłębiło mi się w głowie. Czy aby na pewno wszystko mam, czy o czymś nie zapomniałem, przede wszystkim czy dam radę? Nadeszła godzina zero. Jedziemy! Wyjazd z Rybnika pociągiem do Warszawy i dalej busem na lotnisko Chopina. Przelot z międzylądowaniem w stolicy Kataru – Doha, a następnie do stolicy Nepalu Kathmandu. Podróż zaczęła się w piątek o godzinie 6 rano, a zakończyła następnego dnia około godziny 19. Była długa i męcząca, ale w końcu dotarliśmy.
Na miejscu musieliśmy załatwić jeszcze kilka spraw formalnych. Oficjalnie każdy uczestnik trekkingu musi się zarejestrować i zgłosić w tamtejszym ministerstwie (centrum) turystyki. Każdy z nas otrzymał książeczkę potwierdzającą możliwość odbycia trekkingu, którą w późniejszym czasie nieraz musieliśmy okazywać. Na miejscu w Kathmandu spotkaliśmy się z naszym znajomym Manim, który przekazał nam Permity (pozwolenia wejścia na szczyt).
Następnego dnia ruszyliśmy w drogę busem do miejscowości Besisahar, skąd zaczęliśmy nasz 16 dniowy trekking po Himalajach. Swoją przygodę z górami zaczęliśmy startując z wysokości 820 m podążając z każdym dniem coraz wyżej w górę. Początkowo klimat był niemalże tropikalny. Wysoka temperatura (około 33 st. C) i duża wilgotność dawały się mocno we znaki. Z każdym dniem klimat, roślinność i otoczenie zmieniało się. Początkowo dżungla gdzie rosły banany i bambusy, później krajobraz stepowy, suchy aż po surowy wysokogórski. Nie zmieniało się tylko jedno – cały czas towarzyszyły nam góry, mijaliśmy piękne wodospady, lasy i porywiste rzeki.
Każdego dnia piękne widoki rekompensowały nam zmęczenie i duży wysiłek, jaki wkładaliśmy nosząc nasze wielkie i ciężkie plecaki. Każdy ważył około 30 kg. Każdy z nas miał przy sobie śpiwór, raki, czekan i inny niezbędny sprzęt, którego potrzebowaliśmy żeby wejść na szczyt. Nie mieliśmy ze sobą szerpów, którzy nosiliby nasze bagaże. Wynajęcie tragarzy wiązało się z dodatkowymi kosztami, których każdy z nas chciał uniknąć. W związku z tym, wzbudzaliśmy wśród innych turystów podziw i zdumienie.
Po kilku dniach trekkingu doszliśmy do miejscowości Manang, skąd wyruszyliśmy wyżej z planem wejścia na szczyt. Całość zajęła nam 4 dni. Pierwszego dnia wynieśliśmy część bagażu do góry i zeszliśmy w ramach lepszej aklimatyzacji w dół. Drugiego, z resztą bagażu z powrotem weszliśmy na górę, zakładając równocześnie obóz na wysokości ok. 4900 m. Trzeciego około godziny 4 wyruszyliśmy z zamiarem wejścia na mniejszy z wierzchołków, czyli Chulu Far East (6059 m). Góra nie była łatwa… Oprócz zmęczenia, we znaki dawała się też wysokość. Małymi krokami pięliśmy się w górę. Około godziny 10:00 stanęliśmy na szczycie. Temperatura była w granicach -15 st. C. Początkowo z powodu niskiego poziomu chmur, widoki nas nie rozpieszczały, ale później się przejaśniło i z każdej ze stron, zobaczyliśmy ogromne przestrzenie i strzeliste góry. Udało się! Każdy z naszej sześcioosobowej ekipy stanął na szczycie. Daliśmy radę! Pół roku przygotowań, mnóstwo wysiłku dla jednej chwili! Mogliśmy zobaczyć jak świat wygląda z góry! Wszyscy cieszyliśmy się. Kilka zdjęć, głębszych oddechów i trzeba było schodzić w dół. Schodząc z góry dopiero zauważyliśmy jak wygląda drugi z wierzchołków, na który planowo chcieliśmy wejść. Lodowiec najeżony szczelinami i końcówka samego podejścia na szczyt ostrą granią, nie napawały optymizmem. Ponadto prognozy na najbliższe dni nie były dobre. Podjęliśmy decyzję, że na drugi z wierzchołków nie będziemy już wchodzić. Trzeba tutaj również wspomnieć, że czworo z nas pobiło swój rekord wysokości. Satysfakcja i mnóstwo pozytywnej energii dodały nam również dużo sił do dalszego działania. Następnego dnia po złożeniu namiotów ruszyliśmy w dalszą drogę, z zamiarem kontynuowania trekkingu wokół masywu Annapurny.
W czasie dalszej wędrówki wdrapaliśmy się jeszcze na dwie przełęcze położone na wysokości 5413 m – Thorung La Pass i Kang La Pass (5171 m). Doszliśmy również do najwyżej położonego na świecie jeziora Tilicho Lake (wys. 4920 m).
Nasz trekking powoli dobiegał końca. Etapem końcowym była podróż busem z miejscowości Johnson do Pokhary. Było to nie lada przeżycie. Przejechanie niecałych 100 km drogi zajęło nam około 10 godzin. Trasa była trudna – kamienista i mocno wyboista. Nasz kierowca śmiało mógłby startować w rajdach terenowych. Późnym wieczorem dojechaliśmy do drugiego z kolei największego miasta w Nepalu – Pokhary. Tam wysiadając z busa, mieliśmy trochę szczęścia. Zaczepił nas jeden z miejscowych, który za niewielką cenę zaoferował nocleg oraz organizację zwiedzania miasta następnego dnia. Bez większego zastanowienia zgodziliśmy się.
Następnego dnia wyruszyliśmy na zwiedzanie Pokhary. Największe wrażenie zrobił na nas widok ze wzgórza, gdzie znajduje się „World Peace Pagoda”. Panorama na masyw Annapurny z przeciwnej strony niż oglądaliśmy ją przez kilka poprzednich dni oraz widok na majestatyczną górę Muchapuchare 6990m prezentowały się imponująco. Zakupy, spacer, posiłek i szybki powrót do hotelu. Czasu nie było dużo, bo tego samego dnia około południa ruszaliśmy do Kathmandu. Początkowo cieszyliśmy się, bo specjalnie po nas przyjechał zamówiony mniejszy bus. Jak się później okazało kierowca okazał się prawdziwym piratem drogowym. Takim ludziom nie powinno dawać się prawa jazdy ;). Na domiar złego, przed dojazdem do stolicy Nepalu utknęliśmy w dużym korku. Do hotelu dojechaliśmy 2-3 godziny później niż było to zaplanowane. Jednak mimo opóźnienia, wszyscy cieszyli się, że „przetrwali podróż”…
Nadszedł przedostatni dzień wyjazdu. Zwiedzanie miejsc, których jeszcze nie widzieliśmy, posiłek, zakupy pamiątek dla bliskich. Na kolacji spotkaliśmy się z naszym znajomym Nepalczykiem Manim. Delektując się miejscowymi specjałami i przysmakami kuchni myślami byliśmy już w drodze powrotnej do kraju. Każdemu z nas, jednak już czegoś zaczynało brakować, a przecież jeszcze stamtąd nie wyjechaliśmy. Z jednej strony tęskniliśmy za krajem i bliskimi, a z drugiej nie chcieliśmy stamtąd wyjeżdżać. Nepal jest krajem niesamowitym. 80% powierzchni kraju zajmują góry. Ludzie żyją tutaj biedniej i trochę skromniej, ale z drugiej strony są mili, bardzo życzliwi i przede wszystkim szczęśliwi. Jedzenie jest bardzo dobre. Dużo potraw i dań bazuje na ryżu, makaronie i miejscowych przyprawach. Za około 20-30 zł można było zjeść bardzo dobrą obiadokolację gdzie w cenie miejscowi gwarantowali również nocleg. Tak dla porównania gdzie np. w Zakopanym można zjeść i znaleźć nocleg w takiej cenie?
O poranku następnego dnia, weszliśmy do zamówionej taksówki i wyruszyliśmy w stronę lotniska. Wylecieliśmy z Kathmandu do Dohy (stolicy Kataru) i dalej do Warszawy.
Na miejscu w Katarze skorzystaliśmy z opcji bezpłatnego, szybkiego zwiedzania stolicy oferowanego przez linie Qatar Airways. Stolica Doha ma niespełna 20 lat, a swoim kształtem przypomina największe i na pewno najbogatsze miasta świata. Katarczycy „śpią na ropie”. Mają bezpłatny dostęp do opieki zdrowotnej, darmowy prąd i wodę… Przepych, wieżowce, luksusowe samochody, taki obraz zapamiętam.
Po zwiedzaniu miasta wróciliśmy na lotnisko. O godzinie 23:00 czasu lokalnego, nasz samolot wystartował. Przygoda dobiegała końca. W Warszawie byliśmy o godzinie 6:00 rano, skąd po przebukowaniu biletów weszliśmy do pociągu jadącego do Katowic. Wszyscy byliśmy w domach około godziny 14:00 w niedzielę.
Każdy z nas ucieszył się z zobaczenia swoich bliskich. Nie było nas całe 3 tygodnie. Wszyscy stęskniliśmy się za krajem.
W ciągu blisko 3 tygodni, w tym po 16 dniach trekkingu, pokonaliśmy prawie 300 km na nogach z 30 kg plecakami na plecach. Suma przewyższeń (w dół i w górę), jaką pokonaliśmy wyniosła ok. 29.000 tys. metrów. To tak jakbyśmy wdrapali się dwa razy tam i z powrotem na Mount Everest. Schudłem 5 kg i dostałem w kość jak nigdy wcześniej. Z drugiej strony ludzie, których spotkałem, kraj, który zobaczyłem i kultura, którą poznałem zrobiły na mnie duże wrażenie.
No i góry! W masywie Annapurny znajduje się 13 szczytów przekraczających 7000 m, 16 powyżej wysokości 6000 m. Widzieliśmy również te najwyższe czyli przekraczające wysokość 8000 m – Dhaulagiri (8167 m), Manaslu (8156 m) i Annapurnę (8091 m), która uważana jest za jeden z najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych gór na świecie…
Całość podsumuję w kilku słowach: „Nie żałuje ani jednej chwili!”
Na koniec przytoczę jeszcze jedno stwierdzenie, które odzwierciedla to co czuję myśląc o przygodzie, którą przeżyłem.
"Marzenia to niczym niezmącona rozkosz, a oczekiwanie aż się spełnią to prawdziwe życie” – Victor Hugo. Patryk Zabrzewski