ZBRODNIA I KARA Ostatni wyrok na wodzisławskim Galgenbergu
Jedną z najbardziej odrażających zbrodni, jaką odnotowała wodzisławska Temida pod koniec połowy XVIII wieku, było bez wątpienia zabójstwo mieszkanki Radlina Heleny Antończyk i spalenie jej domostwa. Sprawca tego straszliwego czynu, jak donosiła kronika Franza Henkego, miał być stracony przez miecz i koło na tutejszym wzgórzu Galgenberg – 20 lutego 1748 roku. Kronikarz, korzystając z zachowanych akt wodzisławskiego magistratu, nie podał imienia ani nazwiska mordercy, tylko jego inicjały – J.O. Wiązało się to z faktem, iż w tym czasie żyła jeszcze w mieście rodzina zabójcy, zaliczająca się do ówczesnych elit.
Dziś większość akt miejskich, z których korzystał Franz Henke, została zniszczona i tylko dzięki temu, że waga tej zbrodni była tak olbrzymia, sprawę zabójstwa Heleny Antończyk przekazano do Berlina, gdzie ostateczny wyrok zatwierdził sam król Fryderyk II. Dokumenty o tym zabójstwie szczęśliwie przetrwały i przechowywane są w Tajnym Archiwum Państwowym w Berlinie (Geheimes Staatsarchiv Preußischer Kulturbesitz).
Dzięki zachowanym dokumentom wiemy o szczegółach dotyczącej zbrodni i karze, jaka została wymierzona sprawcy. Zbrodniarzem o tajemniczych inicjałach J.O okazał się pięćdziesięciojednoletni szewc Johann Oppolski. Jak informują nas zachowane przekazy, sprawca wywodził się z zacnej rodziny mieszczańskiej, która przybyła do miasta w II połowie XVII wieku. Sam Johann urodził się w Wodzisławiu w 1696 roku i miał co najmniej dwójkę braci, Mikołaja, który z zawodu był tkaczem lnu oraz Antona. Zachowany spis mieszkańców miasta pochodzący z 1734 roku wskazuje, że trójka braci Oppolskich była dobrze sytuowana i miała domy w mieście.
Johann Oppolski około 1720 roku założył rodzinę biorąc ślub ze znaną tylko z imienia Jadwigę (Hedwig). Ze związku tego urodziła się co najmniej trójka dzieci: syn Josef (przed 1723) i dwie córki – Terese (1726) oraz Magdalene (1729).
Jak dowodzą zachowane źródła w postaci raportu śledztwa, Johann Oppolski miał zakraść się nocą z 16 na 17 kwietnia 1747 roku do domu mieszkanki Radlina, Heleny Antonczyk. Na bezbronnej, śpiącej kobiecie dokonał makabrycznej zbrodni. Jak wykazało później prowadzone śledztwo, zadał jej dwadzieścia osiem ciosów nożem rzeźnickim. Po dokonaniu zabójstwa przez trzy dni zajmował się rozkradaniem jej majątku. Następnie pod osłoną nocy, wywiózł jej ciało taczką i wyrzucił w pobliżu przepływającego potoku, przykrywając trawą. Złoczyńca nie poprzestał na tym. Powrócił do mieszkania i próbował zatrzeć ślady zbrodni i rabunku. Postanowił spalić drewniane domostwo ofiary za pomocą pozostawionej, tlącej się fajki nabitej tabaką, a następnie uciec. Na widok ognia mieszkańcy Radlina solidarnie rzucili się na ratunek i rozpoczęli akcję gaśniczą. Po szybkim ugaszeniu pożaru ich oczom ukazał się potworny widok – w chałupie odkryli liczne plamy krwi. Domyślając się, co się stało, po krótkim czasie odnaleźli ciało Heleny. Szybko doszło do ustalenia sprawcy zbrodni, który ukrywał się w sąsiednim domostwie. W miejscu jego pobytu znaleziono zakrwawione narzędzie zbrodni i rzeczy należące do zamordowanej, lecz samego sprawcy już nie było. Johann Oppolski uciekł i został schwytany dopiero po kilku dniach w pobliskiej Syryni. Doprowadzono go w niedzielę 23 kwietnia przed oblicze wodzisławskiego sądu, na czele którego stał wójt miejski – Johann Franz Skolibatzki. Oskarżony przyznał się dobrowolnie do winy, okazując skruchę. Jak wykazało prowadzone śledztwo, sprawca znał dobrze Helenę Antończyk, a nawet starał się o jej rękę.
Johann miał już sporo na sumieniu
Nie było to jego pierwsze przestępstwo, gdyż już wcześniej wielokrotnie wchodził w kolizję z prawem, trudniąc się pospolitymi kradzieżami. Szczególnie upodobał sobie grabież zwierząt hodowanych w Wodzisławiu i okolicznych wsiach. Jak donosiły akta sprawy, wszystko rozpoczęło się przed 1737 rokiem, kiedy to Johann Oppolski, nie wiadomo z jakich przyczyn, sprzedał swoją ławę szewską i rozpoczął życie próżniacze. Już 15 sierpnia 1737 roku, podczas nabożeństwa, włamał się do domu brata Mikołaja (Nicolaus) i ze szkatuły ukradł mu znaczną sumę pieniędzy – 40 guldenów. Cztery lata później, 8 września 1741 roku, łatwowierny brat Mikołaj dał się namówić Johannowi na pieszą wycieczkę do pobliskich Marklowic. Nie wiedział, że planowany jest na niego skrytobójczy zamach. W drodze powrotnej w lesie miejskim, gdy Mikołaj schylił się chcąc zerwać grzyby, Johann wypalił do niego w plecy z małej broni kieszonkowej – Terceroli. Kula zamiast w sercu utkwiła w biodrze. Mikołaj stracił przytomność. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności i pomocy pasterzy, poszkodowany przeżył. Sprawca działał, jak później wykazało śledztwo, z pełną premedytacją, a przyczyną bratobójczego zamachu była chęć przejęcia majątku. Mikołaj nie był jeszcze żonaty, a Johann byłby jednym ze spadkobierców jego dziedzictwa.
Od 1744 roku Johann Oppolski dokonywał różnorakich kradzieży, których łupem padały zwierzęta hodowlane. Nie oszczędził nawet swojego drugiego brata Antona, któremu w 1745 roku, pod osłoną nocy, ukradł siedem świń i sprzedał je w Raciborzu.
Makabryczna zbrodnia, dokonana w kwietniu 1747 roku na Helenie Antończyk wraz ze spaleniem jej domu, wstrząsnęła lokalną społecznością i była niepojętym dla wodzisławian bestialstwem. Tak więc i kara musiała być adekwatna do czynu. Mieściła się ona w kanonie przywidzianych wyroków, wywodzących się jeszcze ze średniowiecza. Śledztwo jednoznacznie, zgodnie ze zebranymi dowodami, obciążało Johanna Oppolskiego, który wcześniej wykazał skruchę i prosił o łagodny wymiar kary.
Kancelaria królewska Fryderyka II, kierująca dokument do urzędu wójtowskiego w Wodzisławiu, nie miała żadnych wątpliwości co do przebiegu procesu, zebranych dowodów oraz wydanego wyroku w pierwszej instancji. Ostateczny wyrok na Johannie Oppolskim zapadł 27 stycznia 1748 roku, a zatwierdzony przez króla brzmiał: „Za odrażający mord oraz usiłowane morderstwo własnego brata poprzez podstępny, skrytobójczy strzał: ma zostać ścięty mieczem, jego ciało na być umieszczone na kole, głowa na palu nabita, a nóż którym dokonał mordu, ma zostać przed nim umieszczony”. Jego doczesne szczątki miały być wystawione na widok publiczny – innym na przestrogę (anderen zum Abscheu) w miejscu wykonania wyroku. Jak się okazało, Johann Oppolsky nie miał już żadnego majątku, a Wodzisław jako miasto, był na tyle ubogi, że nie mógł pokryć kosztów sądowych wraz z wykonaniem egzekucji. Król Fryderyk II uznając wyrok w całości, zezwolił, aby koszty w tym wypadku pokryło państwo.
Rekonstrukcja wyroku na Johannie Oppolskim
Brak źródeł pisanych nie pozwala nam dokładnie opisać przebiegu kaźni, jaka odbyła się na wodzisławskim Galgenbergu we wtorek 20 lutego 1748 roku. W oparciu o podobne scenariusze przebiegu takich wydarzeń, jakie zapadały w innych miastach, wykonywanie kar przyciągało setki osób. Wiązało się to z tym, że kara miała być przestrogą dla wszystkich. Dziś można pokusić się o następującą rekonstrukcję wyroku.
Według przyjętych reguł, skazaniec w stosunku do którego zapadł wyrok i wyznaczono już termin kaźni, przed mającą odbyć się egzekucją otrzymywał śmiertelną koszulę tzw. Sterbekittel. Należy przyjąć, że Johann Oppolski, oprócz koszuli mógł dostać płaszcz biednego grzesznika (Armen Sünde Mantel) zważywszy, iż wyrok odbywał się w zimie. Jak dowodzą badania i zapisy kronikarskie, zima 1748 roku była szczególnie mroźna. 15 lutego, a więc pięć dni przed wykonaniem wyroku, spadło dużo śniegu, a mróz sięgnął do minus 20 stopni.
Skazaniec, wychodząc w odpowiednim, stygmatyzującym stroju z więzienia, które znajdowało się w tym czasie przy ulicy Słodownianej, (ob. ul. Średnia) doprowadzony był przed budynek ratusza stojącego w tym czasie na Rynku. Przyjętą formą było, że specjalny sługa więzienny publicznie anonsował sprawcę i dokonane przez niego czyny w różnych miejscach. Był on opłacany kwotą 12 groszy.
Skazaniec pytany był po raz ostatni przez ławników, którymi byli wówczas: Andreas Bencz, Andreas Pilorz, Ignatz Postawka, Henrich Fitzner oraz Johann Sossna, czy wszystko wyjawił podczas śledztwa zgodnie z prawdą i stanem faktycznym. Jeśli potwierdził, to wójt miejski, Johann Frantz Skolibatzki, w jego obecności łamał pałeczkę sądową, co było swoistym symbolem, że wyrok już zapadł, a kara jest nieodwołalna. Być może, w Wodzisławiu (tak jak na przykład w Lubaniu) gremium sędziowskie dla podniesienia rangi wydarzenia stało na specjalnie wzniesionym podium.
Po decyzji sądu formowano na Rynku pochód, w którym mogło uczestniczyć setki osób. Byli wśród nich wodzisławianie i ludzie z okolicznych miejscowości. Na pewno nie brakowało mieszkańców Radlina, skąd pochodziła zamordowana Helena Antończyk. Nie wiadomo, czy na ostatniej drodze towarzyszyli mu żyjący wówczas w mieście bracia Mikołaj i Anton. Warto wiedzieć, że gdy wykonywano ostatni wyrok na Galgenbergu w 1748 roku, Wodzisław był małym miasteczkiem liczącym jedynie 571 osób, mieszkających w 131 domach. Burmistrzem miasta był Bernhard Johann Nepomucen Fesser. Jego współpracownikami zostali: pisarz miejski, sekretarz i poborca podatków Anton Norbert Czyrzowski, radni: Franz Zaraz, Christian Bigusek i Lorenz Josef Kretek. W tym czasie stacjonował w mieście pułk brązowych huzarów, na czele którego stał w latach 1747-1757 baron Ludwig Anton von Wechmar.
Formujący się pochód był analogią do ceremonialnego orszaku pogrzebowego. Egzekucja była wielkim widowiskiem. Droga, która prowadziła z miasta na miejsce zbrodni, zwana była drogą biednego grzesznika (Armensuendenweg) i wiodła od rynku, prowadząc na południe od miasta do mostu na Leśnicy, a następnie dochodziła do dzisiejszej ulicy Górnej i do Galgenbergu. Odcinek ten według ustaleń liczył 1,1 kilometra.
Makabryczne widowisko ku przestrodze
Zgodnie z rytuałem, na przodzie pochodu podążała flanka straży, następnie duchowieństwo z wodzisławskim proboszczem Simonem Franzem Postawką i dwoma wikarymi: Andreasem Pallasem oraz Georgem Brzoską. Między duchowieństwem byli zapewne również bracia franciszkanie, towarzyszący skazańcowi na ostatniej drodze. Za tą grupą szła młodzież szkolna, a następnie zakuty w kajdany skazaniec Johann Oppolski w towarzystwie kata. Kolejno następowały grupy mieszczan, mogące liczyć po 24 osoby. Ze względu na to, iż wyroki gromadziły setki osób, dla zachowania bezpieczeństwa wynajmowano sporą liczbę żołnierzy, dochodzącą nawet do sześćdziesięciu. Tak było na przykład w Pszczynie w 1711 roku. Każdy z żołnierzy był sowicie wynagradzany i dostawał zwykle jednego talara.
Mistrzem całej ceremonii był bez wątpienia kat i jego pomocnicy, również kroczący w orszaku. Niestety, do dziś nie wiadomo kto personalnie dokonał wyroku na Johannie Oppolskim. Warto dodać, że w źródłach pisanych nie zachowała się żadna wzmianka, by Wodzisław miał kata. Jego utrzymanie, jak dowodzą wzmianki źródłowe z innych miast, było bardzo kosztowne. Należy podejrzewać, że kat, który wykonał ostatni wyrok na Galgenbergu, został wynajęty i mógł pochodzić najpewniej z Raciborza lub pobliskiej Pszczyny. Wówczas w Raciborzu katem był niejaki Wilder, a w Pszczynie Henryk Winkler. Po dziś dzień w muzeach w Pszczynie i Raciborzu zachowały się miecze, które ścięły niejedną głowę okolicznym przestępcom. Czy któryś z nich wykonał wyrok na wodzisławskim Galgenbergu? Ciężko obecnie jednoznacznie orzec.
Jak nakazywał wyrok, Johanna Oppolskiego ścięto mieczem 20 lutego 1748 roku na wzgórzu Galgenberg. Jego ciało wraz z narzędziem zbrodni – nożem rzeźnickim, wpleciono i przytwierdzono do koła, a głowę nabito na pal. Miał być to ostatni wyrok na wzgórzu straceń. Niedługo później zmieniło się prawo na nakazujące unicestwianie sprawców w sposób bardziej humanitarny. Zrezygnowano powszechnie również z wykonywania publicznych wyroków. Niemniej na Dolnym Śląsku egzekucje trwały jeszcze do początków XIX wieku.
Zbrodnia, po której nastąpiła okrutna, publiczna kara na Johannie Oppolskim, była zgodna z ówczesnym systemem kar, jaki przywidywał ówczesny kodeks karny, korzeniami sięgającymi czasów średniowiecznych. Od wykonania tego wyroku minęły już 274 lata, a człowiek nie przestaje zabijać. Co chwilę media donoszą o bestialskich morderstwach dokonywanych pod różnorakim pretekstem. Wtedy często myślami spora część ludzi cofa się do średniowiecza, kiedy to za podobne uczynki karano straszną śmiercią. Czy jednak liczba zbrodni była przez to mniejsza? Bynajmniej. Nawet najsroższe kary nie są w stanie zmienić ludzkiej natury.
Sławomir Kulpa