Wrogowie, którzy stali się przyjaciółmi
Minął może rok od mojego powrotu z Bad Ziegenhals, gdy byłem świadkiem dziwnego i nie rozumianego przeze mnie zdarzenia: dróżką prowadzącą do domu naszych sąsiadów jechał na rowerze szupok, któremu sąsiadka wyszła naprzeciw.
Nagle sąsiadka zaczęła krzyczeć na szupoka, przeklinać Hitlera i wojnę. Szupok odwrócił rower, wsiadł nań i pedałował tak szybko, że wydawało się, iż pogubi pedały. Potem się dowiedziałem, że szupok przywiózł zawiadomienie o śmierci jedynego syna sąsiadki. Sąsiadka miała trzy córki i najmłodszego Zefka. Dla mnie rozpacz sąsiadki nie miała wielkiego znaczenia, bo nie wiedziałem o co chodzi i byłem za głupi, by zrozumieć głębię jej rozpaczy. Natomiast zaskoczeniem było to, że szupok się jej przestraszył i zaczął uciekać – tak to odebrałem – więc od tej pory bardziej niż szupoka bałem się sąsiadki, z którą codziennie miałem styczność, choć nie zawsze bezpośrednią.
Alfred, który przed wojną był z matką w Raciborzu, już podrósł i lubił chodzić do kina. Poprzedzająca film kronika tygodnia (Die Deutsche Wochenschau) była dla niego interesująca, bo pokazywała młodych, uśmiechniętych żołnierzy, dziarsko maszerujących na wschód, wśród ruin miasteczek i płonących wiejskich chat, podpalonych na rozkaz Stalina. Ze śpiewanych przez żołnierzy piosenek najłatwiej zapamiętywał refreny: Heili, heilo, heila oraz In der Heimat, in der Heimat, które często sobie pośpiewywał. Ale nadszedł czas, gdy i on dostał powołanie do wojska, które szło nieustannie na fronty. Tego się nie spodziewał, bo był jeszcze taki młodziutki. Ktoś mu powiedział, że kroniki filmowe nie pokazują, jak giną „na polu chwały” ci, którzy wcześniej chodzą po kinowym ekranie. A że ktoś musi ich zastąpić, to i na niego przyszła kolej. Nagle uleciały gdzieś dziecięce zachwyty hajotami i esamanami z Raciborza, gdy w koszarach dostał mundur, hełm, pas, nabojnice, manierkę, saperkę, maskę przeciwgazową, karabin, bagnet i coś jeszcze. Tyle tego, a wszystko nowe i za darmo. Ćwiekowane buty przestały rytmicznie stukać, gdy z korytarzy koszar i placu apelowego został przeniesiony na wschodnie bezdroża, gdzie szedł w błocie jak niezdarna kaczka; bez fanfar, werbli, proporców i kamer filmowych. Biedny Alfred nie znał języka niemieckiego, a jedynie był z nim osłuchany, i z tego powodu miał wiele kłopotów i przykrości. Na samym początku nie wiedział, dlaczego podoficer biega wzdłuż szeregu coraz bardziej poirytowany, krzycząc: Cajac! Cajac! Dopiero kolega trącił go i szepnął: Alfrid, odezwij sie, bo on ciebie woło. Z Alfreda Zająca stał się Alfredem Cajacem.
Choć wojna jeszcze trwała, Alfred wrócił do domu, ale nie cały. Wojowanie rozpoczął na froncie wschodnim, i to w takim czasie i okolicznościach, które gebelsowska propaganda nazywała skracaniem i równaniem linii frontu. Życiowo doświadczeni ludzie wiedzieli, że to odwrót. Mówili, że linię frontu można równać przez podciągnięcie tyłów, a nie jedynie przez opuszczanie zajętych terenów. Mogiła strzelca (Schitz) Pawła Klimka z Kokoszyc. To się stało po prawej stronie Bugu. Odłamek granatu roztrzaskał Alfredowi lewe przedramię. Doczołgał się do kopy siana, nie wiedząc że siedzi przy niej jego wróg, oburącz trzymający rozcięty brzuch, z którego chciały się wylać wnętrzności. Na imię miał Mitrofan. Alfred był zdziwiony, że z wrogiem było mu łatwiej się porozumieć, niż ze swoim podoficerem w koszarach. Dogadywali się mieszaniną słów słowiańskich i germańskich. Nie wiedzieli że jeden z carów, chcąc wzbogacić język rosyjski, sięgnął do języków germańskich. Stąd u Rosjan tomaty, kartoszki, ciferblaty, sołdaty, liejtnanty, kanony, tanki, tankisty, patrony i najważniejsze teraz dla nich – cigarety. Jeszcze przed chwilą zaciekle waleczni przeciw sobie, a teraz zabrakło im rąk do zapalenia cigarety, którą jakoś udało się Alfredowi wyjąć z kieszeni, by on mógł zakurzyć, a Mitrofan – zakurit'. Po dłuższym czasie udało im się to, co dotąd robili bez kłopotów. Wspólnie oczekiwali pomocy, ale wiedzieli, że jeżeli nadejdzie, to tylko dla jednego z nich. W tej sytuacji zdrowa ręka Alfreda była pomocna w odpędzaniu much, zlatujących się do otwartych ran. Alfredowi przewijały się przed oczyma obrazy dotychczasowego życia. Jak żywy pojawił się obraz spalonej synagogi i bezwstydna radość z tego, że wreszcie ktoś wziął odwet na Żydach za ukrzyżowanie Pana Jezusa. W bólu i strachu starał się dociec tego, kto, dlaczego i za co wziął odwet na nim. Pomoc nadeszła dla Alfreda. Pytany przez nas parę lat po wojnie o los Mitrofana, powiedział że nie wie co się z nim stało. Mówiąc to, dziwnie posmutniał. Na pewno mocno przeżył tragiczne rozstanie z niedawnym wrogiem, z którym ledwo co się zaprzyjaźnił za sprawą wspólnie wypalonej cigarety oraz współodczuwania nieszczęścia, którym zostali jednakowo obdzieleni, o czym świadczyły ich trupio blade twarze. Po wojnie Alfred wydawał znaczki kontrolne w kopalnianej markowni, do czego wystarczająca była jedna ręka, jak do opędzania się od much pod kopką siana.
Podczas wojny okazały dom Krambców w Rydułtowach, ze sklepem drogeryjnym, został skonfiskowany na rzecz Skarbu Państwa Niemieckiego i oddany pod nadzór Treunandstelle w Pszczynie. Krambcowie płacili czynsz za mieszkanie w swoim domu, w wysokości 15 marek miesięcznie. Jako ekwiwalent za pracę dozorcy Jan Krambiec dostawał 9 marek, ale za korzystanie z drzew owocowych musiał płacić 6 marek rocznie, a za korzystanie z ogródka warzywnego płacił 3.30 marki rocznie. Krambcowie zostali bez środków do życia. Wspomagał ich proboszcz, ksiądz Jerzy Urban oraz sąsiad Siwczyk. Podobny los, odnośnie skonfiskowania domu, spotkał mojego wujka, który przed wojną był aktywny w Związku Powstańców Śląskich. Wujek musiał meldować się co pewien czas w pszowskiej gminie. Tam zastał braci G. – tych, co skakali po orle godła polskiego – z faszystowską opaską na ramieniu. Byli to tacy analfabeci języka niemieckiego – prawdopodobnie języka polskiego również – że wujek sam wpisywał się do urzędowej księgi. Później analfabeci zostali zastąpieni kimś starszym, bo bardziej przydatni byli na froncie.
Gdy front wschodni zbliżał się do Śląska Opolskiego, Elżbieta Wengerek z córkami i synem wyruszyła 21 stycznia na zachód, ciągnąc wózek ze skromnym dobytkiem. Szli z Kolonowskiego – które za cesarza Wilusia nazywało się Kolonowska (od nazwiska hr. Kollona), za Hitlera nazywało się Grafenweiler w powiecie Gross Strehlitz (Strzelce Opolskie) – do Voswalde (Fosowskie), gdzie wsiedli do pociągu jadącego do ufortyfikowanego Wrocławia. Przed Wrocławiem musieli wysiąść i ciągnąć wózek do Neurode (Nowa Ruda), bo tam zostali skierowani. Stamtąd zawrócili, nie wiadomo z jakiej przyczyny. Do domu wrócili 15 maja, a więc po tygodniu od zakończenia wojny. Siostry Elżbiety, Maryjka i Frida, ciągnące swoje wózki jednocześnie z Elżbietą, nie zawróciły z drogi. Maryjka osiadła w tej części Berlina, która stała się „demokratyczną” pod panowaniem sowieckim. Frida dotarła do Duisburga w Westfalii.
Andrzej Piontek
Za zgodą autora, fragmenty książki „Wesfalska ławka” publikujemy w odcinkach w gazecie oraz naszym portalu Historion.pl. Zachęcamy do lektury i przesyłania własnych wspomnień, opowiadań i archiwalnych zdjęć.