Westfalska Ławka XIV. Gdo mo popuszczono szruba, tyn idzie na gruba
Po skończeniu siedmioklasowej podstawówki poszedłem do szkoły górniczej. W drugiej klasie mieliśmy praktyki na powierzchni kopalni.
Klasę podzielono na pięcioosobowe brygady. Byłem brygadzistą jednej z nich. Brygadzista musiał nadać imię brygadzie, najlepiej któregoś z przodowników pracy Związku Radzieckiego. Każdy chciał nadać brygadzie imię Stachanowa, o co doszło do kłótni. Ja mojej brygadzie nadałem imię Kolesowa. Wychowawca zatwierdzający patronów brygad nie pytał mnie, kim jest lub był Kolesow. Może wiedział, a może nadrabiał miną? Kolesow był przodownikiem skrawania na tokarce. Całe jego osiągnięcie polegało na nastawieniu tokarki na grubszy szpan (wiór). Podobno elektrycy nie nadążali z wymianą spalonych silników. Praktyki odbywaliśmy w elektrowni, w warsztacie elektrycznym i mechanicznym, w kuźni i w płuczce.
W elektrowni zgłaszaliśmy się do pana Czyża, który był tam mistrzem. Pan Czyż nie miał dłoni od porażenia prądem. Lewą rękę miał zakończoną niewielkim hakiem, na którym nosił teczkę. Prawa ręka była zakończona sztuczną dłonią z glazyjką (glazyjki to eleganckie rękawiczki skórkowe). Przy styku sztucznego kciuka i palca wskazującego była blaszka ukształtowana na trójkąt, w którego otwór pan Czyż wkładał od dołu drewnianą obsadkę ze stalówką. Obsadka była zaciosana na trójkąt. Pamiętam to dobrze, bo pan Czyż na naszych kartach pracy wpisywał oceny i opinię o pracy brygady im. Kolesowa.
W trzeciej klasie mieliśmy praktyki pod ziemią w warsztatach i oddziałach wydobywczych. W szoli (klatka szybowa) podczas zjazdu i w bryczkach (w innej kopalni nazywane kolaskami) przewozu szynowego spotykaliśmy się z kobietami, które pracowały na dole. Starzy górnicy mieli pretensje do kobiet pracujących w kopalni, ponieważ one zajęły te stanowiska, na których górnicy wyeksploatowani w przodkach mogli dotrwać do emerytury. Do nas, jungbergmanów (młodocianych) górnicy mówili: Synki, kaj wyście mieli rozum żeście prziszli na gruba? (do kopalni). I dodawali: Gdo mo w głowie olej, tyn idzie na kolej, a gdo mo popuszczono szruba, (poluzowaną śrubę - matoł) tyn idzie na gruba. To już nima bergmanka, teraz jest górnictwo. Nas to nie zrażało, ponieważ uważaliśmy, że ci co tak mówią też mają popuszczono szruba, skoro wcześniej od nas przyszli na gruba. Wtedy kopalnia była jeszcze taka morcinkowa, przyjazna ludziom.
Górnicy mieli ojcowski stosunek do najmłodszych. My darzyliśmy ich szacunkiem. Mnie westfalskie kopalnie nie były potrzebne, ponieważ miałem „swoją”, śląską kopalnię, rozbudowaną dla mnie przez Niemców. Podczas pierwszej wojny światowej głębiono szyb Rudolf, co było trudnym przedsięwzięciem, ponieważ natrafiono na kurzawkę, wymuszającą obudowania wodoszczelnego. Podobno używano nawet zatrutej słoniny, by nie została zjedzona przez ludzi przymierających głodem na familokach. W roku 1915 wybudowano nową kotłownię i elektrownię z dwoma generatorami firmy AEG i wielkim zegarem elektrycznym tej samej firmy na ścianie hali. W kotłowni kotły Borsiga. Na wielu urządzeniach elektrycznych skrzyżowane dwa ,S’ (Siemens Schuckert) lub ,S’ i ,H’ (Siemens Halske). Na dwuteownikach konstrukcji stalowej nadszybia szybu Jan wywalcowane napisy „Königshütte”. W kopalnianych ścianach zastałem (1956 r.) wrębierki Eickhoff i przenośniki wstrząsalne z silnikami powietrznymi Halbach.
Rok szkolny w Zasadniczej Szkole Górniczej zakończył się 19 czerwca 1957 roku. Zaledwie czterech kolegów zafundowało sobie dwumiesięczne wakacje. Pozostali od razu rozpoczęli bieganinę po biurach, z obiegówką w ręku. Dostałem przydział do trzeciego oddziału górniczego na drugim przekopie poziomu 350 metrów. Numer znaczka 218, numer lampy 1193 (po kilku latach każdy miał ten sam numer znaczka, lampy i pochłaniacza ucieczkowego).
Drugiego lipca 1957 roku przed godziną czternastą stałem w kolejce do zjazdu szybem Jan. Na nogach miałem nowe, całkowicie skórzane, kołkowane kolbery (buty robocze), wystrojony byłem w czyściutki drelich, na głowie błyszczący hełm z tekstolitu. Już nie nazywano mnie jungbergmanem lecz nowo przyjętym. To tak, jakbym ślubowaniem zakończył nowicjat. Gdy klatka ruszyła w dół, zabuczała syrena kopalniana, obwieszczająca rozpoczęcie dniówki na drugiej zmianie. Jej głos szybko przycichał w miarę opuszczania się klatki. Był czas na krótką refleksję. Pomyślałem: Przede mną nieznana mi data, kiedy ostatni raz zjadę na dół. Nie była to myśl o odległej emeryturze. Myślałem o zjeździe, po którym trzeba by mnie wywieźć na noszach.
Moja kopalnia miała piękne imię – Anna. To do niej zlatywaliśmy się każdego dnia, bez sprzeciwu żon. Potem wgryzaliśmy się w jej pokłady, nazywane: Oberbank (Ława górna), Unterbank (Ława dolna), Szterna (Gwiazda), Zona (Słońce), Mond (Księżyc), Frida, Agneszka, (nie Agnieszka) i Paniczka. Za starej Polski nadgorliwcy chcieli „odniemczyć” te nazwy i pokłady nazywać: Znicz 1, Znicz 2 itd., ale to się nie przyjęło, bo utracilibyśmy nie tylko Fridę, ale też Agneszkę i Paniczkę. Czas zrobił swoje i dawne nazewnictwo zanikło samo.
Na początku pracowałem w oddziale siódmym na Paniczce. Później pracowałem na G-7/J-2/630, co znaczyło: siódmy oddział górniczy w drugiej partii jedłownickiej, w pokładzie 630. Dużo młodsi ode mnie górnicy nie wiedzieli, że pokład 630 to Paniczka, 624 to Agneszka, 708 to Zona, 712 to Mond, a 713 to Szterna. W Annie nie zakochałem się od pierwszego wejrzenia, jednak związany z nią byłem w kwiecie młodości i w sile wieku ponad 30 lat, na dobre i na złe. Przeżywałem życie o smaku razowca z pełnego przemiału i ostro przyprawionej potrawy. Nieraz chrzęściło między zębami, paliło w gardle, z oczu wyciskało łzy. To nie to, co bycie podłączonym do kroplówki. Anna rozpoczęła życie płytko w roku 1832. Stopniowo schodziła w dół, jak płomień świecy, zmuszony do zgaśnięcia po wypaleniu się knota. Teraz ostatni górnicy, kilometr pod ziemią, wyskrobują resztki węgla z dna kopalni, jak dzieci garnek dany im przez matkę, piekącą makowiec. Nie wiem, czy górnik ładujący ostatnie kęsy węgla do przenośnika był świadomy tego, że oto on, teraz, w tym miejscu kończy cykl zapoczątkowany około 350 milionów lat temu, w okresie karbonu?
Nieraz spotykałem ciotki, które na moje: Witom was ciotko odpowiadały Bóg zapłać i pytały: - Synku, a robisz to już kaj? - Na grubie, ciotko, robia – odpowiadałem z dumą. A wtedy każda ciotka mówiła: - To dobrze. Bydziesz mioł wongli i pyndzyjo(deputat węglowy i emeryturę). Po tych słowach zawsze byłem poirytowany. Do emerytury czekało mnie 37 lat pracy. Nie wyobrażałem sobie, bym mógł tego dożyć. Myślałem, że z tej „dziury” żywy nie wyjdę. Po trzech miesiącach pracy miałem 23 dni zwolnienia chorobowego z powodu zapalenia płuc, którego dorobiłem się przy popychaniu „cygarem” suwaka w silniku powietrznym przenośnika halbach. Wstanie osłabienia dopadła mnie grypa Azjatka. Po kolejnych ośmiu miesiącach byłem na zwolnieniu lekarskim przez 39 dni z powodu wypadku. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ciotki uparły się, by wongli i pyndzyjo były moim celem życiowym. Potem spostrzegłem, że moi wujkowie po przejściu na emeryturę nie cieszyli się długo wonglym i pyndzyjom, w przeciwieństwie do ciotek, obutych w ciepłe papucie, popijające różne teje (herbatki) i ciągnące ku dziewięćdziesiątce.
Gdy byłem zlany potem a ciężka lampa zawieszona na pasie boleśnie obijała moje kolana, zacząłem szukać romantyki górniczego zawodu o której co roku pisali gazetowi propagandyści w okresie okołobarbórkowym. Nie wiedziałem, czy jestem jeszcze górnikiem, czy już żołnierzem, ponieważ „Trybuna Robotnicza” co dzień informowała o sytuacji na froncie walki o węgiel. Księża w kazaniach na mszach barbórkowych opiewali naszą szlachetność, zbliżając nas prawie do aniołów. Górnicy prężyli się z dumy, kobiety wzruszone. Niektóre dopiero od księdza dowiedziały się, że mają szlachetnych mężów, bo w domu jakoś tego nie dostrzegły. Może oni tacy tylko pod ziemią? Jakże mądry nasz ksiądz. W kopalni nie był, a jednak wie – pewnie myślały. Górnik w galowym mundurze w parafialnym kościele w Barbórkę lub w Piekarach Śląskich w ostatnią niedzielę maja to nie ten sam górnik, co wieczorem w karczmie piwnej i w drelichu pod ziemią. Takie przepoczwarzenia nie tylko górników cechują. Inni jesteśmy na pokaz, inni jesteśmy na własny użytek.
Andrzej Piontek
Za zgodą autora, fragmenty książki „Wesfalska ławka” publikujemy w odcinkach w gazecie oraz naszym portalu Historion.pl. Zachęcamy do lektury i przesyłania własnych wspomnień, opowiadań i archiwalnych zdjęć.