Rodzina Bindaczów
Urodzona w 1920 r. Irena Daniszewska z domu Bindacz, osoba pełna życia, z wielką nostalgią wspomina dawny Rybnik, za którym tęskniła mieszkając przez 30 lat w Szczecinie.
Jej rodzina przed wojną mieszkała na drugim piętrze kamienicy Prusów na Łony. Dziadkowie Franciszek i Anna byli raciborzanami. W Raciborzu zawarli związek małżeński, z którego pojawiło się na świecie trzech chłopców i dziewczynka. Jednym z chłopców był Rudolf, (1893 – 1935) ojciec pani Ireny. Z zawodu był kolejarzem – maszynistą. Wiele jeździł po Polsce. Kolejarze przed wojną dobrze zarabiali. Pensja ojca wynosiła ok. 200 zł. Ożenił się młodo również z Anną (1897 – 1983), z którą miał trójkę dzieci: najstarszego Karola, urodzonego w 1915 r. w Raciborzu, Irenę, urodzoną w 1920 r. w Poznaniu (Bindaczowie mieszkali tu na św. Marcina 67) i Herberta, urodzonego w 1923 r. już w Rybniku, dokąd rodzina sprowadziła się w 1922 r. Rudolf, jako powstaniec, opuścił raciborszczyznę – podobnie jak mój dziadek Teodor, też maszynista (!) – bo jak wiadomo, pozostała ona przed wojną po stronie niemieckiej.
Zwierzyniec
Zwierzyniec
Jak opowiadała pani Irena Daniszewska, z ojcem nigdy im się nie nudziło. Rudolf pozostał wielkim miłośnikiem koni i psów. W ogóle kochał zwierzaki. Za końmi przepadał, gdyż w młodości właśnie koń uratował go od niemal pewnej śmierci w nurtach Odry, płynącej przez Racibórz. W ostatniej chwili zdołał chwycić się końskiego ogona i szczęśliwie wydostał na brzeg. Kiedy jego córeczka zakochała sie bez przytomności w małym szczeniaczku zaczęła ojca z płaczem po dziecięcemu szantażować, że musi jej go kupić. Działo się to w restauracji Czyszczonia na Raciborskiej. Właściciel pieska nie chciał się zgodzić. Koniec końców mały psiak znalazł się w domu Bindaczów. Kiedy jednak mała Irenka wyszła z nim na spacer nagle nadbiegła suka. Pochwyciła szczeniaczka i tyle ją widziano. I znów skończyło się na płaczu. Mieli jednak potem Bindaczowie jamnika Taksika. Taksik miał to do siebie, że nie lubił mundurowych i nieraz z tego powodu były kłopoty... Doktor Rolnik na 3 Maja miał kawkę, a ta podobnie jak sroka pasjami coś wynosiła z domu. Kiedyś wyniosła potrzebne mu utensylia aż na dach. Wspiął się więc na spadziste zadaszenie, aby z gniazda wyciągnąć potrzebne przedmioty. Schodząc stracił równowagę i spadł. Pan Bindacz udał się na jego pogrzeb. Jakież było zdziwienie uczestników konduktu, gdy na ceremonię żałobną przyleciała sprawczyni dramatu. Pan Rudolf złapał ją potem i przyniósł do domu, ale po stanowczym veto żony – ze względu na małe dzieci – pozbył się kawki. Nieraz rodzina stojąc w oknie zaśmiewała się z wracającego ze spaceru taty: o, zaś trzyma się za galoty! Czyli, że znowu pies nie chciał go słuchać, uciekł mu, a w takich razach musiał używać paska, żeby go przyprowadzić do domu. Kiedyś matka posłała małą Irkę na pobliski plac Wolności do Palucha po mleko. Dziewczynka zauważyła, że na górce – gdzie dziś stoi nasz TZR – w pobliżu szopy Nowaków bawią się wesoło jej koleżanki. Pobiegła na górę. Postawiła bańkę z mlekiem pod szopą i ochoczo przyłączyła się do zabawy. Po powrocie do domu na Łony mama kazała jej przynieść bańkę do kuchni. A potem córka dostała solidną burę... Razem z mlekiem do garnka przemieściła się żaba!
Rodzinne losy
Starszy brat pani Ireny, Karol pracował w restauracji Cichego na Sobieskiego. Wcielony potem do Wehrmachtu w 1942 r. zginął na Kaukazie. Miał 32 lata. Młodszy brat Herbert pracował po wojnie jako ekonomista. Pani Irena w młodości chodziła na szermierkę. Szkolenia prowadził inspektor policji Ignacy Mańka. Odbywały się one na zapleczu naszego starego ratusza. Rybnik nb. mógł już przed wojną pochwalić się wieloma znaczącymi osiągnięciami w tej dziedzinie sportu. Mąż pani Ireny – Florian pochodził z arystokratycznej rodziny z wileńszczyzny. Był stoczniowcem projektantem. Dziadek hrabia Daniszewski miał wielkie skłonności do hazardu i pewnej pięknej nocy w kasynie przepuścił cały majątek. Ponoć skłonności do gier dość mocno zakorzeniły się w rodzinie Daniszewskich. Daniszewscy znaleźli się też w Starachowicach, gdzie w czasie wojny uratowali żydowską dziewczynkę. Kiedy po wojnie znalazła się w Izraelu, rozpoczęła poszukiwania swych opiekunów w Polsce. Odnalazła ich. Potem co roku przyjeżdżała do nich, nieraz w towarzystwie własnej już córki.
Pani Irena pokazuje swoją fotografię, zrobioną w Równem na Ukrainie. Aż tam, gdyż w tej okolicy stacjonował powołany do wojska jej brat. Pojechała tam wraz z matką w 1938 roku. Pani Irena, która nb. chodziła do Urszulanek, pod koniec lat 30-tych przeniosła się wraz z rodziną na Kozie Górki i mieszkała w sąsiedztwie znanych w Rybniku postaci – jak wspomina: sędzia Lebiedyński, prokurator Szewieczek, komendant policji Pająk. Bez wątpienia Bindaczowie musieli się tam czuć bezpiecznie! Jej brat zapisał się do harcerstwa, pamięta więc jego wakacyjny wyjazd w 1934 r. do Rumunii na obóz harcerski. Nawet to jak kupowal sportowe obuwie. Pani Irena – chyba po ojcu – kochała podróżować i odwiedzać ciekawe miejsca. Była nawet na Słowacji, gdzie zgineli słynni nie tylko u nas Żwirko i Wigura. Pani Irena to osoba do dziś uważnie śledząca życie społeczne w kraju i swym mieście. W 1995 r. wysłała list do Fundacji Piłsudskiego z pocztówką kanonierki „Piłsudski”, którą znalazła w przedwojennych papierach brata. Po jakimś czasie otrzymała podziękowania od pani Piłsudskiej. Spogląda z łezką w oku na przedwojenną fotografię „Rodziny Kolejarskiej”, na której też widnieje i powoli przypomina sobie nazwiska: Ciemplok, Kasperski...