Życie pisze najlepsze scenariusze
Zbliżają się święta Wielkiejnocy. Wszyscy lubimy słuchać opowieści. Sporo ich wysłuchałem. Niektóre nie dotyczyły okresu pomiędzy I a II wojną światową, który mnie najbardziej interesuje. Trudno byłoby jednak złożyć do lamusa opowieści, które mają niezaprzeczalny urok, a nieraz refleksyjną mądrość, jest w nich uśmiech, jest i łza, jest miejsce na tzw. odczucia ambiwalentne. Wyobraźmy więc sobie, że siedzimy przy stole i słuchamy króciutkich opowiadań...
W ich domu panowała zawsze patriotyczna atmosfera, tym bardziej, że ojciec dowodził grupą powstańców z raciborszczyzny. Zmarł w 1980 roku. Matka pani Leonory chorowała i zmarła już w 1962 roku. Ich córka urodzona w 1928 roku przeżyła w swym życiu niemało. Z pewnością godne zapisu jest jedno z jej wspomnień, które sama przeszła. A jest to wspomnienie traumatyczne. Otóż podczas wojny znalazła się w Lublinie, a było to akurat w czasie wściekłych nalotów Luftwaffe. Wiele lat po wojnie spotkała swego krewnego z Niemiec. W czasie rozmowy okazało się, iż podczas wojny był pilotem tejże Luftwaffe i brał udział w tamtych bombardowaniach. Początkowo jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, co działo się wtedy pod skrzydłami jego samolotu. Dopiero po chwili rozmowy zrozumiał, że mógł zabić swą bliską krewną. Przewrotność losu
Sam Rybnik by dostarczył niejednego tematu na scenariusz. Tu także w czas wojny byli Polacy i Niemcy znający od rodziców i ze szkoły maksymę filozofa: „Niebo gwiaździste nade mną...” Po mieście chodził Żyd Rabsztyn (po wojnie zmienił nazwisko) z gwiazdą Dawida na ramieniu. Pracował u niemieckiego przedsiębiorcy Ernsta, który produkował drewniane elementy do... zabudowy obozu w Auschwitz. Dzięki tej pracy przeżył wojnę i uratował się. Według pana W. u Jana Jojki na Sobieskiego ukrywał się Żyd, o którym nie wiedziała nawet rodzina wlaściciela kamienicy. Ale o „landówie” pana Wacława wiedział Niemiec Seybisch. Otóż pan Wacław uciekł z robót przymusowych. Został jednak złapany na dworcu wrocławskim. Niemiecki fryzjer uratował młodego Wacka przed nieuniknioną niemal karą, bo zatrudnił go u siebie. Pana Edmunda zaś wybawiła z groźnej opresji dziewczyna ze Smolnej, która chodziła z SS–manem X (polskie nazwisko), gdy ten podczas przypadkowego spotkania natarczywie indagował go czemu ma za narzeczoną „taką zawziętą Polkę”. Z kolei ojciec tej „zawziętej Polki” przeżył również chwile grozy. Polski legionista pochodzenia węgierskiego został wezwany na rybnickie gestapo, gdzie zakomunikowano mu, że biorą go do Oświęcimia. I znowu zdarzył się cud. W pokoju zjawił się nagle SS–man. Spojrzał na ojca narzeczonej pana Edmunda i zapytał o nazwisko. Kiedy otrzymał potwierdzenie, natychmiast zareagował. SS–man był Austriakiem. Powiedział, że dobrze pamięta swego podwładnego Henryka z armii austro–węgierskiej, z walk z Włochami o Fiume. W jednym momencie los się odwrócił. Inni nie mieli tyle szczęścia. Nakazał panu Henrykowi natychmiast w domu napisać do Berlina, że stara się o obywatelstwo węgierskie. List został wysłany. Odpowiedź nigdy nie nadeszła, ale jeszcze jedno polskie, rybnickie życie zostało uratowane.
Ruska matematyka
Rybniczanie wspominają Sowietów, którzy prowadzali przez nasze miasto kolumnę jeńców do niewoli. Nieraz zdarzało się, że pięciu, dziesięciu uciekło. Co robili żołnierze sowieccy? Ano brali wtedy z miasta kogo popadnie i nieszczęśnikom nie pomogły żadne tłumaczenia i prośby. Jeśli kolumna liczyła 100 jeńców, a uciekło 12, to 12 ludzi złapanych w Rybniku czy pod miastem mogło go już nigdy nie ujrzeć! Byle ruskim się liczba zgadzała. Niektórzy mieszkańcy pamiętają inne, nieco wcześniejsze zdarzenie. Było to tuż przed wyzwoleniem. Młody chłopiec, widząc w mroku nadjeżdżający tank zaczął radośnie wołać: nareszcie! Polacy! Witajcie! Otworzyła się wtedy klapa i usłyszał „Jo ci dom Polocy, ty pieronie jeden.” Czołg skręcił i odjechał w mroku.
Ostatnie tango w Rybniku
Z kolei inne zdarzenie zapamiętał pan Norbert. Był styczeń a chłopiec miał kompletnie zdarte buty. Nalegał na matkę, by mógł udać się do centrum i czegoś poszukać. Wreszcie dostał pozwolenie. Szedł dzisiejszą ulicą Powstańców. W niektórych sklepach i oknach widział powybijane szyby. Upiornie powiewały tu i tam firanki. Sporo sklepów tak tu, jak i na Sobieskiego nikt jednak nie tknął. Powód był jeden, bo tylko jedną karę za włamanie wyznaczyli Niemcy. Chłopiec skręcił koło Świerklańca w stronę rynku. Od razu złapał dźwięki muzyki i dochodzący śpiew. Zaczynało zmierzchać. Widział nad rynkiem zaczerwienione, styczniowe niebo. Zbliżał się do centralnego placu miasta. Muzyka była już wyraźna. W salonie fryzjerskim Korbasiewicza zobaczył rozbitą witrynę. Muzyka dochodziła z winiarni Cichego. Mijając ją zwolnił. Z wnętrza budynku bił blask od mnóstwa palących się świec. Przy pianinie siedział żołnierz w długim kożuchu. W takim samym drugi tańczył z popiersiem manekina, zabranego z salonu Korbasiewicza. Początkowo w zaskoczeniu Norbert pomyślał, że to Ruskie, ale szybko spostrzegł dystynkcje SS. Oddalił się pośpiesznie. Na rynku od razu skierował wzrok w stronę sklepów Heidricha i Gawrona. Gawrona był bliżej. Przez wyłamane już drzwi wszedł do środka. Zobaczył setki porozrzucanych butów. Niektóre nawet z poprzykręcanymi łyżwami. Zaraz po nim do wnętrza wszedł mężczyzna. Chłopiec zaczął intensywnie szukać odpowiedniej pary. Mężczyzna ładował do worka co popadnie. Chłopiec spytał go czemu nie dopasowuje butów? Będzie miał same lewe lub prawe. Mężczyzna nie znał polskiego. Zaczęli się porozumiewać po niemiecku. Okazało się, że był szewcem spod Rybnika. Mając pełny wór butów szybko wymknął się ze sklepu. Dosłownie po chwili chłopiec usłyszał głośne „Halt!” i odgłos wojskowych butów. Potem strzały. Kiedy po godzinie zdecydował się wyjść z ukrycia, zobaczył na płycie rynku leżącego człowieka. Obok worek i pełno rozrzuconych butów. Pan Norbert mówi, że jeszcze dziś mu się to śni, a obrazy są niezwykle wyraziste.
Front za karę
Pani Krystyna, córka znanego w Rybniku powstańca, opowiedziała mi kilka lat temu o znanym rybnickim motobiliście, który w czasie wojny rezydował w ich domu. Jego matka siedziała nawet w obozie, on wolał Hitlera. Otóż zdarzyło się pod koniec wojny, gdy wszystko już było ściśle reglamentowane, że pan ten urządził sobie w piwnicy nielegalną wędzarnię. Dowiedziało się o tym gestapo. Do wyboru miał tylko kulę w łeb albo ostfront. Oczywiście wybrał to drugie.
Jest tych rybnickich opowieści sporo. Po świętach więcej pogodnych. Historie te pokazują, że rybniczan znacznie więcej łączyło niż dzieliło, i że w człowieku jest jednak znacznie więcej – nie tak znów nudnego – dobra, niż najatrakcyjniejszego zła.
Michał Palica
michal.palica@inter–media.pl
Wyjaśnienie
Historia bojów Drzymały z pruskimi urzędasami pokrywa się w latach niemal idealnie z budową domu w Bottrop przez moich dziadków. Temat emigracji polskiej na zachodzie Europy jest niezwykle ciekawy i będzie o niej mowa pewnie niejeden raz. Sęk w tym, że niefortunnie znalazło się w drugiej części mego tekstu trochę za długie zdanie. Napisało mi się, że Drzymała postawił na swoim – postawił swój dom. Natomiast kropka miała być zaraz po „...postawił na swoim”. I za tę nieścisłość przepraszam. Drzymała kupił sobie w końcu wymarzony domek (choć nieco podupadły) z kawałkiem ziemi. Chodziło mi o to, żeby główny nacisk postawić na różnicę w traktowaniu Polaków przez zaborców pruskich i rosyjskich. Oburzenie świata na los Drzymały było tak wielkie, że Prusacy musieli w końcu się ugiąć. Sami Niemcy nie bardzo chcieli osiedlać się w Wielkopolsce. Znacznie bardziej woleli zachodnie landy. Poza tym starali się pomagać samemu Drzymale. Niemiec bez „ale” sprzedał mu część swej ziemi. Potem oferowali mu za darmo mieszkanie. Wreszcie Drzymała wygrał proces, bo parlament niemiecki oficjalnie potępił w tej konkretnej kwestii w 1913 pruskie podejście do Polaków. Swoją drogą Drzymała miał szczęście w nieszczęściu. Takich jak on było wielu, ale to właśnie jego zauważono. Natomiast dość długo po uzyskaniu niepodległości nie umiano go sobie przypomnieć. Moi dziadkowie, należąc do klasy średniej i mieszkając w Westfalii, choć pod pruską jurysdykcją, mieli więcej szczęścia. A krezusi jeszcze więcej...
Przy okazji nieco szersza refleksja. Czasami w Polsce nie tylko w czasopiśmiennictwie, ale i wydawnictwach naukowych naciąga się pewne fakty. A najlepiej coś przemilczeć. Co mi więc po stu przypisach do każdego rozdziału? U nas patrzy się na historię od strony jakiegoś środowiska. Kiedy w młodości czytałem Trevelyana czy historie Stanów, to bez wątpienia były one pisane całościowo, mówiąc prawdę o wszystkich ludziach i wszystkich faktach. U nas nie wolno czegoś złego powiedzieć np. o chłopach. Chłopi nie wydawali powstańców styczniowych carowi, nie było rzezi galicyjskiej itp. Kiedy zaś czas na wielkie surmy to znowu o szlachetnych bohaterach, którzy przenigdy nie traktowali swych chłopów jak bydła. Przypomina mi się rysunek Mleczki z czasów wczesnej „Solidarności”, którego bohaterami są: idący robotnik, a z boku mamusia z dzieckiem, która mówi do niego: „Ukłoń się Jasiu, pan robotnik idzie”. W końcu Michał Drzymała poszedł po rozum do głowy i kupił w Cegielnie ziemię razem z domkiem... Ten dzielny chłop pokazał coś, na co nie zwraca się raczej uwagi. Brak kompleksów wobec Niemców. Mają nieco dłuższą historię, mają bogatszą kulturę, ale nie musimy z tego powodu stale o martyrologii. To nie może być rekompensata za historię. Nie musimy też „stylizować” naszych tekstów historycznych. Zaślepieni Niemcy zrównają z ziemią grób Drzymały. Bardzo bogaty prawnuk Drzymały mógłby teraz postawić pradziadowi małe muzeum i poszukać jednego z jego dwóch wozów. I jeszcze jedno. Na szczęście nie wszyscy musimy być poprawni politycznie.