Mżawka zmyła patriotyzm rybniczan
Oprócz delegacji sztandarowych udział w uroczystościach wzięło jedynie kilku mieszkańców.
Hymn, wciągnięcie flagi na maszt, marsz Miejskiej Orkiestry Dętej, okolicznościowe przemówienie prezydenta, msza święta w intencji ojczyzny. I na tym rytuale kończy się nasz patriotyzm. Wprawdzie biało-czerwone flagi powiewały na niektórych domach, jednak ich mieszkańcy woleli nie wychodzić na deszcz, by wziąć udział w uroczystościach na rynku.
(kris)
Biało-czerwona nad miastem w listopadzie 1939 roku
Niewielu już pamięta to wydarzenie. Właściwie pamięć o nim trwa tylko w rybnickim kręgu harcerzy. Ja znam ją z relacji Jana Zająca, harcerza, który przyjaźnił się z bohaterem tego wspomnienia.
Ciemną i zimną nocą z 10 na 11 listopada 1939 roku, kiedy po uśpionych ulicach miasta chodziły tylko niemieckie patrole policyjne z psami, kilkadziesiąt metrów od rynku trójka chłopców chyłkiem zbliżała się do zabudowań nieistniejącej już farbiarni, która stała u zbiegu ulic Miejskiej i Hallera. Dwóch stanęło na czatach, trzeci zaś odważnie zmierzał do fabrycznego komina. Ostrożnie, bo komin był już solidnie nadgryziony zębem czasu, młody człowiek rozpoczął mozolną wspinaczkę. W kieszeni na piersi trzymał swój skarb: biało-czerwone zawiniątko. Zmagał się nie tylko z mroźnym wiatrem, ale przede wszystkim ze strachem. Mniejszą obawą napełniały go ledwo trzymające się w murze klamry, większą: strach, że nie uda mu się zawiesić flagi, symbolu „tej, co nie zginęła”. Udało się. Chłopcy znikli w ciemnościach nocy.
Bladym listopadowym rankiem nad miastem załopotała polska flaga. Jej widok wywoływał u rybniczan gwałtowne i skrajne reakcje. Polacy patrzyli na biało-czerwony skrawek materii ze łzami wzruszenia w oczach, Niemcy i hitlerowscy administratorzy miasta: z wściekłością. Ci drudzy wiele by dali za to, aby ów znak natychmiast zniknął. Jednak upłynęło wiele godzin zanim okupant znalazł śmiałka, który odważył się wejść na komin. Był to Harry Pil, miejscowy włóczęga (takich nazywano tutaj mianem „pacler”), który za niewielką opłatą, często za alkohol, popisywał się swoją zręcznością i różnorodnymi sztuczkami. On to dopiero zdjął z komina biało-czerwoną flagę.
Kim byli owi młodzi śmiałkowie, ryzykujący życie własne i swoich rodzin, aby zawiesić ten znak sprzeciwu nad sterroryzowanym aresztowaniami miastem? To rybniccy harcerze, którzy już od pierwszych dni wojny rozpoczęli walkę z Niemcami. Nazwisk tych, którzy stali na czatach, ludzka pamięć nie przechowała. Zresztą niebezpiecznie było wówczas wiedzieć zbyt wiele. Wiadomo jednak, że flagę zawiesił Florian Procek (1918-1940) z I Drużyny Harcerskiej imienia Adama Mickiewicza w Rybniku. Mimo, że ten heroiczny akt zakończył się sukcesem, historia odważnego chłopca kończy się tragicznie. Wiosną 1940 roku, wobec prawdopodobieństwa zaciągu do Werhmachtu, Procek razem z kolegą przekroczył granicę Generalnego Gubernatorstwa. Miał zamiar przedostać się na Węgry, a stamtąd dalej na Zachód. Złapano ich w jednym z domów, gdzie nocowali. Nie mieli dokumentów, uwięziono ich, a następnie rozstrzelano w lesie pod Olsztynkiem (koło Częstochowy). Ich zwłoki złożono po wojnie na cmentarzu wojskowym w Częstochowie.
Dr Elżbieta Bilmer-Mackiewicz,
kustosz dyplomowany rybnickiego muzeum
kustosz dyplomowany rybnickiego muzeum