Chcąc żyć z malowania, musiałbym jeść chińskie zupki
Z Maciejem Ossianem Kozakiewiczem, którego wystawę – „Przemijanie światów subiektywnych” – można oglądać w rybnickiej bibliotece przy ul. Szafranka, rozmawiamy o modzie na sztukę i o „strachach”.
Marek Pietras: Skąd pomysł na wystawę „Przemijanie światów subiektywnych”?
Maciej Ossian Kozakiewicz: Pracuję w ten sposób, że mniej więcej raz na dwa lata, zamykam pewien cykl. To tak jak muzycy, którzy nagrywają płytę, a potem pracują nad nowym materiałem. Skąd pomysł akurat na tę wystawę? Każdy z nas ma w środku jakieś światy subiektywne, które są – a potem przemijają. Ja staram się je utrwalać na papierze bądź płótnie. To są moje światy, które sobie zanotowałem w pamięci i odtworzyłem.
Ile trwa stworzenie takiego zamkniętego cyklu? Wspominał pan o dwóch latach.
To jest bardzo różnie. Zależy od tematu, nastroju, tzw. „weny”. Nie da się tego ściśle określić. To nad czym ostatnio pracowałem to architektura. Stając przed płótnem mam jakiś zarys tego, co chcę namalować. Natomiast efekt końcowy jest nieodgadniony. To jest kwestia gry świateł, barw, różnych form, które się przenikają. Czasami jakiś niespodziewany element prowokuje, żeby iść w danym kierunku. To są dość skomplikowane procesy. Nie da się tego wszystkiego zamknąć w określonym czasie.
Jak wygląda efektywność takiej pracy? Muzycy czasem nagrywają kilkadziesiąt piosenek, a na płytę wybierają najlepsze. Czy u pana jest podobnie?
Staram się malować w systemie: jeden do jeden. Czyli jak coś zaczynam, to chcę to skończyć. Jeżeli mi się nie udaje, bo też tak się zdarza, to w tym momencie zamalowuje całość, albo coś zmieniam. Raczej się nie zdarza, że wymyślamy temat wystawy, planujemy 30 obrazów i wszystko realizujemy. W sztuce tak to nie działa. Często wszystko rodzi się w bólach.
Malując, ma pan przed oczami swojego odbiorcę?
Nie mam zdefiniowanego odbiorcy. Ale też nie staram się kokieteryjnie zadowolić wszystkich. Każdy inaczej odbiera sztukę. Dlatego jestem bardzo usatysfakcjonowany, kiedy podczas wernisażu podchodzą ludzie i opowiadają, jak oni postrzegają poszczególne prace.
Trzeba mieć specjalne kompetencje, żeby odczytywać pana prace?
Myślę, że nie. Raczej trzeba polegać na intuicji. Obraz jest tylko pewną prowokacją do rozmowy o jakimś temacie. Część wystawy, która wisi w bibliotece jest dość konkretna. Malowałem strachy, które grają na różnych instrumentach. Z obserwacji wiem, że te prace, właśnie dlatego, że są konkretne, najbardziej „przemawiają” do ludzi. Nie ma żadnych podtekstów, ukrytej filozofii.
Myśli pan, że w naszym regionie, w Polsce jest zapotrzebowanie na sztukę?
Z tym jest różnie. Wiadomo, że w Krakowie zainteresowanie wystawami będzie większe niż w Rybniku. To zrozumiałe. Mam jednak wrażenie, że wszystkie klasyczne formy działalności są w odwrocie. Jeszcze istnieją, ale jest tego coraz mniej. Całe życie sprowadza się do Facebooka.
Da się żyć z uprawiania sztuki w Polsce?
Jest ciężko. Z wykształcenia jestem plastykiem, pracuję jako nauczyciel-wykładowca. Gdybym chciał żyć tylko ze sztuki, to pewnie musiałbym się ograniczyć do „chińskich zupek”.
Czy w sztuce można mówić o modzie? Że coś jest na czasie?
Uważam, że moda nie istnieje, w żadnej dziedzinie. To bardziej są pewne trendy. Czy w latach 70-tych bycie hipisem było modą? Myślę, że bardzie trendem, sprzeciwem wobec wojny w Wietnamie. Dla każdego rzeczywistość jest czymś innym. Sztuka służy temu, żeby te rzeczywistości pokazywać. Muzycy tworzą protest songi, inni robią filmy, ja maluję.