Harcerskie obozy w szemranych czasach
Jankowice. – Pod koniec lat pięćdziesiątych z inicjatywy państwa Wajdów odrodziło się w Jankowicach harcerstwo. Odrodziło się, bo takowe istniało już przed drugą wojną światową – opowiada Benno Raimund Kuczera, pochodzący z Jankowic, a na stałe mieszkający w Niemczech.
Wiadomo, że przedwojenne harcerstwo miało inny charakter. Natomiast w powojennym okresie, przy stalinowskim reżimie, trzeba było mieć wiele odwagi i sprytu, żeby „omijać” obowiązujące reguły i przepisy. Za to należą się słowa uznania dla naszego harcmistrza p. Wajdy. Wraz z paroma starszymi kolegami, już jako drużynowi, mieliśmy za zadanie zapoznać młodszych członków drużyn z obowiązkami i zadaniami harcerstwa. Było to np. zdobywanie kolejnych stopni harcerskich. Oczywiście sport i muzykowanie, wraz ze wspólnym śpiewem piosenek harcerskich było pierwszoplanowe. Były także akcje, np. zbieranie i sprzedaż makulatury i butelek. Jeszcze dziś mam w pamięci dni spędzone na stałych obozach harcerskich w Beskidach – w Wilkowicach i Szczyrku – zorganizowanych przez państwa Wajdów dla jankowickiej „gawiedzi”.
Z gitarą w ciężarówce
W piękny wakacyjny czas my – starszyzna, czyli drużynowi, wyruszaliśmy w Beskidy z załadowanym sprzętem i namiotami, krytym plandeką ciężarowym samochodem gminnej spółdzielni. Naszym zadaniem było przygotować obóz – postawić namioty, mniejsze dla drużynowych i jeden duży hangar dla mających dojechać chłopców. Druhny, czyli dziewczęta, miały swoje lokum u gospodarza w dolinie. Czas podróży nam się nie dłużył, bo nasz kolega Waldek już trzymał w ręku gitarę i przeróżne piosenki towarzyszyły nam w drodze. Z pieśnią na ustach żegnaliśmy oddalające się rodzinne Jankowice. Nie było wtedy pasów bezpieczeństwa, przez co gitary dźwięczały, a ręce same rwały się do rytmicznych oklasków.
Przybytek ulgi
Kiedy dotarliśmy do celu, przywitał nas przed swym domem gospodarz – tamtejszy kościelny, piękną góralską mową i od razu zaoferował nam pomoc. Oczywiście daliśmy radę wtoczyć sprzęt i namioty na szczyt Kapli – tak bowiem nazywała się nieduża górka. Montaż namiotów i ogromnego hangaru wykonaliśmy dość sprawnie i szybko. Tak samo kablowe połączenie telefoniczne ze „sztabem”, czyli domkiem gospodarza. Dobrze, że gospodarz posiadał telefon, wprawdzie taki na korbkę, ale można było się komunikować i cieszyć ze zdobyczy ówczesnej techniki. Nasze obozowisko łączyło się z dość gęstym laskiem, w którym to musieliśmy wykopać spory dół, osłonić gałązkami oraz starym chrustem i z dumą nazwać to latryną, czyli przybytkiem ulgi.
Muzykę niosło echo
Ostatnią czynnością było ogrodzenie naszego obozowiska grubym sznurem. Na tym zakończyliśmy prace organizacyjne. Pozostała nam tylko wieczorna toaleta, czyli zejście do strumyka na kąpiel. Potem już do piżamy. Teraz mogliśmy się już w spokoju zachwycać pięknym widoku – w dolinie światełka nielicznych domostw, a nad nami wspaniały widok bezchmurnego nieba i niezliczonych błyszczących gwiazd. Nasz utalentowany muzycznie i nie tylko kolega Waldek w zachwycie wziął do ręki trąbkę i odegrał „wieczorny capsztyk” na dobranoc. Melodia niby krótka, ale echo poniosło ją daleko. W efekcie ten muzyczny akcent spowodował, że po niedługim czasie przybiegli chłopcy z doliny i pogawędki trwały do późnych godzin nocnych.
Obozowe życie
Już następnego dnia zaczęło się prawdziwe obozowe życie. W ciągu kolejnych dni odbywaliśmy krótsze i dłuższe piesze wycieczki, niezapomniane chwile przy wieczornych ogniskach. Było też gawędzenie i śpiewanie. Wiele jeszcze można by opisywać tych niezapomnianych chwil ze zdarzeniami poważnymi i z humorem. Obóz się kończy, a my śpiewamy „Pożegnanie z obozem”. Ref.: „Żegnaj już wiosko, żegnaj kochana, żegnajcie mili nasi do rana. Ostatni wieczór wspólny się kończy, jutro musimy się już rozłączyć”. Wspomnienia udało się zebrać dzięki projektowi „Przeszłość staje otworem” Stowarzyszenia „Jan”, dofinansowanego z programu Działaj Lokalnie.
Notował (ska)