Wiela było godzin, jak Ruscy do nas wleźli?
Na początku 1945 roku nie uciekał z Kokoszyc Ortsbauernführer, którym ktoś musiał być, a już lepiej, gdy był nim człowiek miejscowy. Nie uciekał szupok Sacks, dla którego była to służba zastępująca żołnierską, ze względu na słaby wzrok. On zawsze wyprzedzał rowerem innych szupoków i wołał do nas, dzieci bawiących się na betonowej szosie: Uciekejcie synki, bo szupoki jadom. Nie uciekali budowniczowie bramy powitalnej. Dawniejsi hałaśliwi powstańcy skruszeli podczas wojny, dlatego kolejnym wyzwolicielom nie wskazali niemco-Ślązaków, którzy postawili Niemcom bramę powitalną, a im kazali głęboko zakopać kamień pomnika powstańczego. Za karę musieli go teraz wydobyć z ziemi. Winowajcy klęli w żywy kamień podczas mozołu, który bezwiednie na siebie ściągnęli, a egzekutorzy drwili z nich, przypominając im ich polecenie sprzed kilku lat: Tyn kamiyń mo być pieronym głymboko zakopany!
Po wojnie szala przechyliła się na niekorzyść Breguły. Dlatego przyszedł potulny do kuzyna „Barona” i na progu pięknie powiedział: Niech bydzie pochwolony Jezus Chrystus. Józef tym razem tak samo zaniemówił, jak na początku wojny, przez co nawet nie odpowiedział „Na wieki wieków”. Breguła rozpakował zawiniątko i postawił na stole zarekwirowane radio, by je wymienić na pokwitowanie, które wystawił w roku 1939. Ponadto prosił o wystawienie mu laurki potwierdzającej, że podczas wojny nie był szkodliwym niemco-Ślązakiem. Józef się wahał. Świadkiem wszystkiego był „Baron”, który przyszedł w odwiedziny do swojego kuzyna. „Baron” powiedział: Józef, napisz mu ta kartka, bo szkodliwy nie był, ino był gupi fanatyk, a za to nie może ciyrpieć jego rodzina, a co dopiyro dzieci. Przez cołko wojna na radiu nie groł, bo na Olszynach nie majom sztromu (prądu).
Breguła, ani nikt inny z kokoszyckich niemco-Ślązaków nie został wypędzony. Powszechnie bierność ludzka jest uznawana za naganną. Czy warta potępienia jest bierność ludzi, szczególnie w czasach sprzyjających temu, by móc dużo dokazać,a nawet dokazywać? Dobrze jest żyć wśród ludzi, którzy wszelkie zadrażnienia potrafią rozstrzygać między sobą, unikając szukania pomocy u tych, którzy przychodzą ze świata jako krzewiciele nowych porządków. Często słyszałem powiedzenie: Kaj nima skarżyciela, tam nima sondziciela.
Przodkowie nie mówili nam wszystkiego na temat czyjegoś nagannego postępku, by ewentualnej złości lub nienawiści nie przenosić na następne pokolenia. Omawiali między sobą trudne sprawy, ale bez wymieniania nazwisk złoczyńców. Niektóre ludzkie ułomności były napiętnowane bezkompromisowo, inne zbywano kpiną, jeszcze inne przerodziły się w humorystyczne anegdoty.
Gdy Niemcy się wycofywali, mieliśmy wszystko przygotowane w piwnicach, by przetrwać przejście frontu. W nocy z 25 na 26 marca zrobiło się niezwyczajnie cicho po wyjątkowo hałaśliwym dniu, w którym naszą szosą dosłownie płynęła rzeka niemieckiego żelastwa wojennego od Wodzisławia w stronę Raciborza. Dla nas, dzieciarni, była to największa atrakcja wojenna. W nocy Niemców jakby już nie było, a czerwonoarmistów jeszcze nie było. Nad ranem na naszą łąkę spadł pocisk. Za chwilę pocisk spadł na łąkę dróżnika. Trzeci pocisk przebił dom dróżnika na wylot. Myśleliśmy, że właściciele i lokatorzy zginęli. Potem od Wodzisławia szli czerwonoarmiści jak na defiladzie, ciągnąc „maksimy” (karabiny maszynowe), co mocno kontrastowało z dniem wczorajszym, pełnym chrzęstu gąsienic wozów pancernych. Naraz na szosie pojawił się sąsiad, wystrojony jak do ślubu, któremu poczucie obowiązku nakazywało wczoraj strzec szosy podczas wycofywania się Niemców, a teraz – w czasie przemarszu czerwonoarmistów. Przez okienko piwnicy mieliśmy tylko wizję bez fonii. Potem dowiedzieliśmy się od dróżnika, jak wyglądało jego zetknięcie się z czerwonoarmistami. Podszedł on do żołnierzy ze słowami: Witajcie, drodzy przyjaciele! A gdzie żeście byli tak długo? „Przyjaciele” dróżnika odtrącili, czego nie miał im za złe, bo przecież wroga ścigali. Dopiero gdy się zorientował, że wyrwali mu z kamizelki cenny zegarek kieszonkowy z dewizką, po której zostało zapięcie w dziurce kamizelki, ponownie zaczął pomstować na Moskali. Jeszcze po wielu latach od tego zdarzenia, gdy ktoś chciał mu dokuczyć, pytał: Pietrze, wiela to było godzin, jak Rusy do nas wleźli?
Sąsiad Poznaniak też pracował w Westfalii, gdzie ożenił się ze Ślązaczką. Ósmego stycznia 1922 roku złożył oświadczenie w konsulacie Rzeczypospolitej Polskiej w Essen, że jako obywatel niemiecki narodowości polskiej dokonuje wyboru na rzecz obywatelstwa polskiego. Konsulat poinformował go, że na podstawie ustaleń traktatu wersalskiego otrzymuje obywatelstwo polskie, które dotyczy także jego żony i dwójki ich dzieci. Od pierwszego listopada 1921 roku do 31 maja 1922 roku uczęszczał na kurs gramatyki i pisowni polskiej w Castrop, gdzie mieszkał. Postarał się też o świadectwo moralności. Trzecie dziecko, Piotr (imię po ojcu), poczęte było w Westfalii (Castrop), urodzone 18 października 1922 roku na Górnym Śląsku (Rydułtowy), potem osierocone przez matkę, następnie uśmiercone 2 sierpnia 1943 roku nad Morzem Czarnym w Noworosyjsku. Pieter żył 7593 dni.
Tuż przed nadejściem czerwonoarmistów nasz sąsiad po drugiej stronie wywiesił na domu transparent z napisem DOM POLSKI, czyniąc w ten sposób inne domy „niemieckimi”. Po kilku dniach byliśmy ewakuowani z domów, ponieważ u nas było dogodne miejsce do ostrzeliwania Niemców, którzy stanęli na ostatnim wzniesieniu przed doliną Odry, przez co utrudniali Rosjanom marsz do „Europy”. Stalinorgle (organy Stalina – katiusze) ustawione przy naszych domach miały zachęcić Niemców do dalszej drogi. Ewakuowano nas dlatego, byśmy nie byli narażeni na ewentualne odszczeknięcie się Niemców, znanych przez Rosjan ze swego uporu. Po naszym powrocie domy były splądrowane przez „przyjaciół” dróżnika, a wiele sprzętów zniszczonych. Jeden z Iwanów siedział na naszym podwórku z wargami sinymi od ślinienia ołówka kopiowego, którym pisał adres na poszewce poduszki, wypchanej ostatnimi łupami wojennymi z naszego „Magazina”. Dla biedaka zostały resztki, bo co lepsze to pewnie liejtnanty upchnęli w nasze nowe walizki, kupowane przez ojca od największej poczynając, by w każdej następnej zmieściła się mniejsza, co przypominało ruskie matrioszki, o których istnieniu nikt z nas nie słyszał ani na oczy ich nie widział, ale walizki matrioszki zapewne czerwonoarmistów dobrze ubawiły. Oprócz walizek ojciec kupił koperty, których miało starczyć dla następnych pokoleń, a teraz wiatr roznosił je po okolicy. Ojciec kupował to, co można było kupić bez kartek, a czego wybór był niewielki. Walizki były w sklepach, ponieważ był to artykuł pierwszej potrzeby dla powołanych na wojnę. Ale nie wiem, jak ojciec oceniał sytuację polityczną, skoro znaczków z podobizną Hitlera również kupił „na całe życie”. Dobrze, że w porę się ocknął i przed nadejściem czerwonoarmistów zdążył spalić wszystkie arkusze.
Andrzej Piontek